Konr@do
27-02-2013, 16:27
http://www.weszlo.com/fotonews/1361956714_ber.jpg
Jest zaprzeczeniem holenderskiego bohatera, bo zamiast wpadać w wir kłótni, oglądał obrazy Vermeera, a potem grał i żył jakby z tej powściągliwości i poezji chciał stworzyć credo. Arsene Wenger porównał go kiedyś do pianisty, Nick Hornby spytał, czy przypadkiem nie ma trzech nóg. Spójrzcie na jego słynnego gola z Newcastle, a zrozumiecie, czemu tak często w kontekście futbolu wymawia słowo przestrzeń.
Cień zawsze był jego sprzymierzeńcem, ale ostatnio chyba ktoś o tym zapomniał. Jednego tygodnia miałby być trenerem młodzieży w Arsenalu, za chwilę ktoś daje newsa, że chodzi o rolę scouta, na koniec garść informacji rzucają bukmacherzy, wymieniając Dennisa Bergkampa wśród tych, którzy mogą zastąpić Arsene’a Wengera. Kilka dni temu pojawiła się nawet nazwa Swansea. Nie wiem, jak traktować te informacje, ale wiem jedno: angielska piłka tęskni za Holendrem. Znowu chciałaby go mieć u siebie i znowu najchętniej widziałaby go na piedestale. Problem w tym, że jemu się nie spieszy. Jak to on – może wiele, ale nie musi niczego.
To opowieść o piłkarzu, o którym angielska prasa napisała „zawodnik momentów”. O człowieku, którego kibice pokochali za grę i umiejętność bycia sobą. Nie pluł, jak Frank Rijkaard w starciu z Rudim Voellerem, nie podcierał tyłka trykotem reprezentacji RFN, jak swego czasu zrobił to Ronald Koeman. Granice pychy i lekkomyślności przekraczał rzadziej niż zdecydowana większość niderlandzkich herosów, których kłótnie na wielkich imprezach są już stałym elementem programu. Kiedy Rinus Michels wpajał kolejnym pokoleniom, że futbol to wojna, on jakby z przekory odparł, że nie wojna, tylko artyzm. Jasne, czasem przywalił z łokcia w Lee Bowyera albo przespacerował się po Nils-Eric Johanssonie z Blackburn, ale nie z tego został zapamiętany. Elegancja w ruchach, nieskończona liczba rozwiązań, poruszanie się po labiryncie podań w taki sposób, by zawsze znajdywać najlepsze drogi. Taki był Bergkamp.
Nie żył może w tak świetnym okresie jak Van Basten z Cruyffem, nie osiągnął tylu sukcesów, co Gullit i reszta. Miał jednak coś, dzięki czemu chciało się go oglądać. Kiedy kilka lat temu legendy holenderskiej piłki spotkały się na kolacji w Amsterdamie i zastanawiały się nad najlepszym piłkarzem kraju w historii, jedną z kandydatur był Bergkamp. Piłkarz, który nigdy nie wygrał Ligi Mistrzów, nigdy nie zdobył niczego z reprezentacją, a w przeciwieństwie do kilku holenderskich gwiazdorów nigdy nie miał też Złotej Piłki. Jan Mulder, były piłkarz Ajaxu powiedział: „no i co z tego? Technicznie był najlepszy”. Przez moment zrobiło się cicho, ale w końcu włączył się Guus Hiddink i problem rozwiązał. Mulder miał szczęście, guru był po jego stronie.
TWrC2Ms5uP8
Dwa światy
Szczęście do autorytetów miał od zawsze. W Ajaxie debiutował u Johana Cruyffa, słowa otuchy podrzucał mu Frank Rijkaard, a w ataku przez chwilę grał z Marco van Bastenem. Był dwukrotnie najlepszym piłkarzem ligi, trzykrotnie zdobył koronę króla strzelców. Wyprodukowany w Holandii, zmarnowany we Włoszech, wskrzeszony w Anglii. Może to i dobrze, że w jego karierze pojawiła się nazwa Inter Mediolan. Włoski gigant, płacący za Bergkampa w 1993 roku 7,1 mln funtów, grający catenaccio i odsuwający go od składu pokazał mu, że w życiu nic nie dane jest raz na zawsze, że w każdej chwili możesz spaść na dno.
Wtedy też po raz pierwszy dostał łatkę „Icemana” – piłkarza zimnego, stroniącego od rozmów, rzadko ujawniającego myśli. Kibice śmiali się, że to sobowtór kreskówkowego „Beavisa”. Prezes Massimo Moratti mówił: zabierzcie go, ale wątpię, żeby w innym klucie strzelił w sezonie więcej niż dziesięć goli. Pomocnik Nicola Berti dodawał, że to piłkarz apatyczny i gdyby odszedł nikt by po nim nie zapłakał. Akurat tak się złożyło, że sam zapłakał jako pierwszy. W sierpniu 1995 roku w meczu towarzyskim Interu z Arsenalem cały mecz uprzykrzał życie Bergkampowi aż ten zaprowadził go do nieprzebierającego w środkach Tomy’ego Adamsa. Po chwili było już po Bertim.
Holender poczuł się bezpiecznie, w końcu znalazł się wśród ludzi, którzy bardziej niż odludka widzieli w nim piłkarza. Nie psioczyli, gdy w pierwszych pięciu meczach marnował sytuacje. Nie zawracali sobie głowy, że na obiady chodzi sam (dopiero po latach śmiał się z tego Martin Keown), a na wspólne libacje nie chodzi w ogóle. John Hartson razem z Rayem Parlourem upijali się do nieprzytomności, on grał w tenisa. Potem przyznał, że był to dla niego szok kulturowy. Smażone omlety, sosy pomidorowe, fasola przed meczem, do tego jeszcze cola. Angielscy piłkarze robili, co chcieli i grali, jak chcieli. – Gdy kończyliśmy trening chodziliśmy do centrum Davida Lloyda. Jedni grali w tenisa albo chodzili na siłownie, ale większość wybierała maszyny hazardowe. Siedząc z dużym piwem w ręku nie odrywali od nich oczu – mówił.
Dziś to wszystko brzmi dziwnie. Pokazuje różnice między Arsenalem Grahama a Arsenalem Wengera, gdzie skończyła się przedtreningowa fasola, a zaczęły poważne ćwiczenia na manekinach. Bergkamp jest pomostem między tymi dwoma okresami. Ściągnięty za starej ery, gdy rozsypał się Alan Smith, wykorzystany w nowej, która z arsenalowego „boring” zmieniła się w „scoring”. Oczywiście nie od razu. Wszystko następowało stopniowo. W pierwszym sezonie zakpił z Morattiego i strzelił więcej niż 10 goli, w kolejnym nieco ten wynik poprawił. Kiedy po dwóch sezonach podszedł do niego Tony Adams i powiedział „zaraz będziesz tu trzeci rok, jeszcze niczego nie wygrałeś”, sprężył się i strzelając 16 goli w lidze zapewnił Arsenalowi mistrzostwo Anglii.
Raport Mniejszości
To był początek nowego lidera. Piłkarza, który wyrzucił z głowy mediolańskie upokorzenia i zaczął pisać historię na nowo. W Holandii mówiono, że jest niepewny siebie, że rozpamiętuje każdy artykuł na swój temat, choćby ten obwieszający, że jako jedyny piłkarz Ajaxu przez wiele lat nie miał dziewczyny. W Anglii po trzech pierwszych latach był najważniejszym trybem w maszynie Wengera. Trener Martin O’Neil powiedział, że jego hat-trick z Leicester City przy Filbert Street był najlepszym, jaki widział w karierze. Wkrótce zaliczył kapitalne mistrzostwa świata, a bramka w ćwierćfinale z Argentyną po sześćdziesięciometrowym przerzucie od Franka de Boera do dziś pozostaje jego wizytówką.
Futbolowe mózgi wiele razy zastanawiały się, jak on to robi. Jak w matematycznej głowie absolwenta inżynierii mechanicznej, mieści się aż tyle finezji i nonszalancji. Podobno przyznał kiedyś, że brzydkie gole nie są mu do niczego potrzebne i jeśli ma już pakować piłkę do pustej bramki, to wolałby zaliczyć bajeczną asystę.
W pierwszych trzech latach wypracował 50 goli, zdobywał na boisku przestrzeń, która później stała się obiektem dyskusji holenderskich dziennikarzy. David Winner w magazynie „The Blizzard” porównał jego grę do sceny z „Raportu Mniejszości”, gdzie Tom Cruise gubi wzrok ścigającej go policji przyszłości. – Zawsze mam w głowie wyobrażenie tego, co zdarzy się na murawie za dwie, trzy sekundy. Mogę to obliczyć albo wyczuć – stwierdził Bergkamp.
Potwierdza to Arsene Wenger, mówiąc o tym, że niektórzy piłkarze w osiągnięciu celu potrzebują czterech, trzech lub dwóch dotknięć piłki, Bergkampowi wystarczyło jedno. Golden touch. Geniusz. Najlepiej widać to na nagraniu z meczu z Newcastle w 2002 roku. Przyjęcie piłki, wysoko uniesiona głowa, momentalne oddanie na lewo. Potem trucht, przekroczenie środkowej linii boiska i nagle sprint pod pole karne, gdzie jednym ruchem, jednym dotknięciem gubi Nikosa Dabizasa i kieruje piłkę do siatki. Sir Bobby Robson przyznał potem, że przy takim golu nie ma winnych. Jest tylko piłkarz i jego magia.
Ta bramka to dziś pozycja obowiązkowa we wszystkich kompilacjach. Numer 1 w głosowaniu fanów na najładniejsze trafienie w historii Arsenalu, wyprzedzające lob Thierry’ego Henry’ego z Manchesterem United w 2000 roku i wolej Robin van Persiego z Charltonem sześć lat później. Sam Bergkamp zapytany o tamten moment, zawiesza głos i zaczyna opowiadać banały. Nie pamięta, co robił tamtego dnia. Pamięta za to, że mecz był na Highbury, a tam w miejscu pola karnego stoi dziś osiedlowy basen.
Kurtyna w dół
Koniec Highbury był jednocześnie końcem Bergkampa. Najpierw narzekał na odpływ charakterów typu Adams czy Dixon, potem przyzwyczaił się do braku sukcesów, aż w końcu klub przeniósł się na Emirates Stadium, gdzie w powietrzu czuć było, że pewien rozdział zostaje zamknięty. Nie chciał zarabiać 14 tys. funtów, kiedy Thierry Henry z Patrickiem Vieirą zarabiali cztery razy więcej. Nie chciał oglądać wszystkiego z perspektywy ławki, zwłaszcza w momentach, gdy Arsenal na każdym możliwym froncie zaczął być tym drugim. Coraz bardziej puszczały mu nerwy, jak choćby w meczu z Manchesterem United, po którym Alex Ferguson wysłał do federacji kasetę, jak Holender staje nogą na Alanie Smithie.
W zasadzie już od paru lat dostawał komputerowe wydruki, mówiące, że od 70. minuty zaczyna dreptać, a goli nie strzela w tym czasie w ogóle. Owszem – wciąż miał bajeczną technikę, wciąż w Internecie pojawiały się filmy, jak przed finałem Ligi Mistrzów w 2006 roku zakłada siatkę Alexowi Songowi, ale generalnie było jasne, że lepiej dać szansę młodego Van Persiemu, który z Bergkampa uczynił swojego idola, a pierwszą rzeczą, jaką zrobił po transferze do Arsenalu było obejrzenie 100 najpiękniejszych goli Dennisa.
Finał w Paryżu mógłby być piękną klamrą jego kariery. Z jednej strony on, ten, który nigdy nie zdobył Ligi Mistrzów, z drugiej Frank Rijkaard, trener Barcelony, były kolega i pierwszy nauczyciel w Ajaxie. Klamry oczywiście nie było, Arsenal przegrał finał, a Holender nie wszedł nawet na minutę.
tBp3tEKD-oI
Pożegnanie miał miesiąc później, na The Emirates. Thierry Henry któryś już raz przyznał, że Bergkamp był najlepszym boiskowym partnerem, jakiego kiedykolwiek miał w karierze, a w prasie zaczęły pojawiać się teksty o tym, jak skromny dyslektyk wniósł do Premier League powiem świeżości. Były też fragmenty z życia prywatnego, chociaż te całą karierę trzymał pod kluczem. Zamknięty z żoną i trójką dzieci w Hertfordshire nigdy nie powiedział w wywiadzie czegoś, co wykroczyłoby poza sztywne ramy świata piłki.
Jedyną ciekawostką, którą stale podrzucał dziennikarzom były wizyty u psychologa i walka z panicznym strachem przed samolotami. Nie latał odkąd podczas mundialu w 1994 roku ktoś nastraszył go, że na pokładzie jest bomba. Zamiast tego jeździł, czasem nawet ponad tysiąc kilometrów, jak podczas meczu z Fiorentiną w 1999 roku. Odpuścił wiele szans, zrezygnował nawet z mundialu w Korei i Japonii, choć wkrótce okazało się, że rezygnować nie miał z czego, bo reprezentacja Holandii na ten turniej akurat się nie zakwalifikowała.
Teraz od czterech lat mieszka w Holandii. Jest asystentem Franka de Boera w Ajaxie Amsterdam. Kiedy niedawno mówiło się o pożarze w drużynie, o niesnaskach między starymi znajomymi, o tym, że Cruyff powiedział Davidsowi, że jest tu „tylko dlatego, bo jest czarny”, Bergkamp jako jedyny ze starej bandy stanął z boku i wzruszył ramionami. Lubi startować z pozycji wycofanego. Kocha analizować, czekać na złoty moment. Wracamy więc do początku tekstu i zdania, że jemu na razie po prostu nie spieszy.
Jak to on – może wiele, ale nie musi niczego.
Źródło: PAWEŁ GRABOWSKI - Weszło
Większość z tych którzy dziś zachwycają się Messim, twierdząc że jest najlepszym piłkarzem w historii, zapewne nie kojarzą nawet tego faceta ...
Ja pamiętam czasy kiedy Bergkamp był gwiazdą, gdy "jego" Arsenal zdobywał tryumfy, i zawsze darzyłem go sympatią, nie był to typ gwiazdora, ale pokazywał co miał pokazać na boisku, co zresztą widać po tych golach. W dzisiejszej piłce już chyba nie ma takich piłkarzy :> a szkoda, bo piłkarsko chyba nie będzie przesadą jak powiem że był wzorem, dlatego często wracam do tych starych dobrych czasów. Arsenal miał wtedy pakę, a teraz? Szkoda gadać.
Jest zaprzeczeniem holenderskiego bohatera, bo zamiast wpadać w wir kłótni, oglądał obrazy Vermeera, a potem grał i żył jakby z tej powściągliwości i poezji chciał stworzyć credo. Arsene Wenger porównał go kiedyś do pianisty, Nick Hornby spytał, czy przypadkiem nie ma trzech nóg. Spójrzcie na jego słynnego gola z Newcastle, a zrozumiecie, czemu tak często w kontekście futbolu wymawia słowo przestrzeń.
Cień zawsze był jego sprzymierzeńcem, ale ostatnio chyba ktoś o tym zapomniał. Jednego tygodnia miałby być trenerem młodzieży w Arsenalu, za chwilę ktoś daje newsa, że chodzi o rolę scouta, na koniec garść informacji rzucają bukmacherzy, wymieniając Dennisa Bergkampa wśród tych, którzy mogą zastąpić Arsene’a Wengera. Kilka dni temu pojawiła się nawet nazwa Swansea. Nie wiem, jak traktować te informacje, ale wiem jedno: angielska piłka tęskni za Holendrem. Znowu chciałaby go mieć u siebie i znowu najchętniej widziałaby go na piedestale. Problem w tym, że jemu się nie spieszy. Jak to on – może wiele, ale nie musi niczego.
To opowieść o piłkarzu, o którym angielska prasa napisała „zawodnik momentów”. O człowieku, którego kibice pokochali za grę i umiejętność bycia sobą. Nie pluł, jak Frank Rijkaard w starciu z Rudim Voellerem, nie podcierał tyłka trykotem reprezentacji RFN, jak swego czasu zrobił to Ronald Koeman. Granice pychy i lekkomyślności przekraczał rzadziej niż zdecydowana większość niderlandzkich herosów, których kłótnie na wielkich imprezach są już stałym elementem programu. Kiedy Rinus Michels wpajał kolejnym pokoleniom, że futbol to wojna, on jakby z przekory odparł, że nie wojna, tylko artyzm. Jasne, czasem przywalił z łokcia w Lee Bowyera albo przespacerował się po Nils-Eric Johanssonie z Blackburn, ale nie z tego został zapamiętany. Elegancja w ruchach, nieskończona liczba rozwiązań, poruszanie się po labiryncie podań w taki sposób, by zawsze znajdywać najlepsze drogi. Taki był Bergkamp.
Nie żył może w tak świetnym okresie jak Van Basten z Cruyffem, nie osiągnął tylu sukcesów, co Gullit i reszta. Miał jednak coś, dzięki czemu chciało się go oglądać. Kiedy kilka lat temu legendy holenderskiej piłki spotkały się na kolacji w Amsterdamie i zastanawiały się nad najlepszym piłkarzem kraju w historii, jedną z kandydatur był Bergkamp. Piłkarz, który nigdy nie wygrał Ligi Mistrzów, nigdy nie zdobył niczego z reprezentacją, a w przeciwieństwie do kilku holenderskich gwiazdorów nigdy nie miał też Złotej Piłki. Jan Mulder, były piłkarz Ajaxu powiedział: „no i co z tego? Technicznie był najlepszy”. Przez moment zrobiło się cicho, ale w końcu włączył się Guus Hiddink i problem rozwiązał. Mulder miał szczęście, guru był po jego stronie.
TWrC2Ms5uP8
Dwa światy
Szczęście do autorytetów miał od zawsze. W Ajaxie debiutował u Johana Cruyffa, słowa otuchy podrzucał mu Frank Rijkaard, a w ataku przez chwilę grał z Marco van Bastenem. Był dwukrotnie najlepszym piłkarzem ligi, trzykrotnie zdobył koronę króla strzelców. Wyprodukowany w Holandii, zmarnowany we Włoszech, wskrzeszony w Anglii. Może to i dobrze, że w jego karierze pojawiła się nazwa Inter Mediolan. Włoski gigant, płacący za Bergkampa w 1993 roku 7,1 mln funtów, grający catenaccio i odsuwający go od składu pokazał mu, że w życiu nic nie dane jest raz na zawsze, że w każdej chwili możesz spaść na dno.
Wtedy też po raz pierwszy dostał łatkę „Icemana” – piłkarza zimnego, stroniącego od rozmów, rzadko ujawniającego myśli. Kibice śmiali się, że to sobowtór kreskówkowego „Beavisa”. Prezes Massimo Moratti mówił: zabierzcie go, ale wątpię, żeby w innym klucie strzelił w sezonie więcej niż dziesięć goli. Pomocnik Nicola Berti dodawał, że to piłkarz apatyczny i gdyby odszedł nikt by po nim nie zapłakał. Akurat tak się złożyło, że sam zapłakał jako pierwszy. W sierpniu 1995 roku w meczu towarzyskim Interu z Arsenalem cały mecz uprzykrzał życie Bergkampowi aż ten zaprowadził go do nieprzebierającego w środkach Tomy’ego Adamsa. Po chwili było już po Bertim.
Holender poczuł się bezpiecznie, w końcu znalazł się wśród ludzi, którzy bardziej niż odludka widzieli w nim piłkarza. Nie psioczyli, gdy w pierwszych pięciu meczach marnował sytuacje. Nie zawracali sobie głowy, że na obiady chodzi sam (dopiero po latach śmiał się z tego Martin Keown), a na wspólne libacje nie chodzi w ogóle. John Hartson razem z Rayem Parlourem upijali się do nieprzytomności, on grał w tenisa. Potem przyznał, że był to dla niego szok kulturowy. Smażone omlety, sosy pomidorowe, fasola przed meczem, do tego jeszcze cola. Angielscy piłkarze robili, co chcieli i grali, jak chcieli. – Gdy kończyliśmy trening chodziliśmy do centrum Davida Lloyda. Jedni grali w tenisa albo chodzili na siłownie, ale większość wybierała maszyny hazardowe. Siedząc z dużym piwem w ręku nie odrywali od nich oczu – mówił.
Dziś to wszystko brzmi dziwnie. Pokazuje różnice między Arsenalem Grahama a Arsenalem Wengera, gdzie skończyła się przedtreningowa fasola, a zaczęły poważne ćwiczenia na manekinach. Bergkamp jest pomostem między tymi dwoma okresami. Ściągnięty za starej ery, gdy rozsypał się Alan Smith, wykorzystany w nowej, która z arsenalowego „boring” zmieniła się w „scoring”. Oczywiście nie od razu. Wszystko następowało stopniowo. W pierwszym sezonie zakpił z Morattiego i strzelił więcej niż 10 goli, w kolejnym nieco ten wynik poprawił. Kiedy po dwóch sezonach podszedł do niego Tony Adams i powiedział „zaraz będziesz tu trzeci rok, jeszcze niczego nie wygrałeś”, sprężył się i strzelając 16 goli w lidze zapewnił Arsenalowi mistrzostwo Anglii.
Raport Mniejszości
To był początek nowego lidera. Piłkarza, który wyrzucił z głowy mediolańskie upokorzenia i zaczął pisać historię na nowo. W Holandii mówiono, że jest niepewny siebie, że rozpamiętuje każdy artykuł na swój temat, choćby ten obwieszający, że jako jedyny piłkarz Ajaxu przez wiele lat nie miał dziewczyny. W Anglii po trzech pierwszych latach był najważniejszym trybem w maszynie Wengera. Trener Martin O’Neil powiedział, że jego hat-trick z Leicester City przy Filbert Street był najlepszym, jaki widział w karierze. Wkrótce zaliczył kapitalne mistrzostwa świata, a bramka w ćwierćfinale z Argentyną po sześćdziesięciometrowym przerzucie od Franka de Boera do dziś pozostaje jego wizytówką.
Futbolowe mózgi wiele razy zastanawiały się, jak on to robi. Jak w matematycznej głowie absolwenta inżynierii mechanicznej, mieści się aż tyle finezji i nonszalancji. Podobno przyznał kiedyś, że brzydkie gole nie są mu do niczego potrzebne i jeśli ma już pakować piłkę do pustej bramki, to wolałby zaliczyć bajeczną asystę.
W pierwszych trzech latach wypracował 50 goli, zdobywał na boisku przestrzeń, która później stała się obiektem dyskusji holenderskich dziennikarzy. David Winner w magazynie „The Blizzard” porównał jego grę do sceny z „Raportu Mniejszości”, gdzie Tom Cruise gubi wzrok ścigającej go policji przyszłości. – Zawsze mam w głowie wyobrażenie tego, co zdarzy się na murawie za dwie, trzy sekundy. Mogę to obliczyć albo wyczuć – stwierdził Bergkamp.
Potwierdza to Arsene Wenger, mówiąc o tym, że niektórzy piłkarze w osiągnięciu celu potrzebują czterech, trzech lub dwóch dotknięć piłki, Bergkampowi wystarczyło jedno. Golden touch. Geniusz. Najlepiej widać to na nagraniu z meczu z Newcastle w 2002 roku. Przyjęcie piłki, wysoko uniesiona głowa, momentalne oddanie na lewo. Potem trucht, przekroczenie środkowej linii boiska i nagle sprint pod pole karne, gdzie jednym ruchem, jednym dotknięciem gubi Nikosa Dabizasa i kieruje piłkę do siatki. Sir Bobby Robson przyznał potem, że przy takim golu nie ma winnych. Jest tylko piłkarz i jego magia.
Ta bramka to dziś pozycja obowiązkowa we wszystkich kompilacjach. Numer 1 w głosowaniu fanów na najładniejsze trafienie w historii Arsenalu, wyprzedzające lob Thierry’ego Henry’ego z Manchesterem United w 2000 roku i wolej Robin van Persiego z Charltonem sześć lat później. Sam Bergkamp zapytany o tamten moment, zawiesza głos i zaczyna opowiadać banały. Nie pamięta, co robił tamtego dnia. Pamięta za to, że mecz był na Highbury, a tam w miejscu pola karnego stoi dziś osiedlowy basen.
Kurtyna w dół
Koniec Highbury był jednocześnie końcem Bergkampa. Najpierw narzekał na odpływ charakterów typu Adams czy Dixon, potem przyzwyczaił się do braku sukcesów, aż w końcu klub przeniósł się na Emirates Stadium, gdzie w powietrzu czuć było, że pewien rozdział zostaje zamknięty. Nie chciał zarabiać 14 tys. funtów, kiedy Thierry Henry z Patrickiem Vieirą zarabiali cztery razy więcej. Nie chciał oglądać wszystkiego z perspektywy ławki, zwłaszcza w momentach, gdy Arsenal na każdym możliwym froncie zaczął być tym drugim. Coraz bardziej puszczały mu nerwy, jak choćby w meczu z Manchesterem United, po którym Alex Ferguson wysłał do federacji kasetę, jak Holender staje nogą na Alanie Smithie.
W zasadzie już od paru lat dostawał komputerowe wydruki, mówiące, że od 70. minuty zaczyna dreptać, a goli nie strzela w tym czasie w ogóle. Owszem – wciąż miał bajeczną technikę, wciąż w Internecie pojawiały się filmy, jak przed finałem Ligi Mistrzów w 2006 roku zakłada siatkę Alexowi Songowi, ale generalnie było jasne, że lepiej dać szansę młodego Van Persiemu, który z Bergkampa uczynił swojego idola, a pierwszą rzeczą, jaką zrobił po transferze do Arsenalu było obejrzenie 100 najpiękniejszych goli Dennisa.
Finał w Paryżu mógłby być piękną klamrą jego kariery. Z jednej strony on, ten, który nigdy nie zdobył Ligi Mistrzów, z drugiej Frank Rijkaard, trener Barcelony, były kolega i pierwszy nauczyciel w Ajaxie. Klamry oczywiście nie było, Arsenal przegrał finał, a Holender nie wszedł nawet na minutę.
tBp3tEKD-oI
Pożegnanie miał miesiąc później, na The Emirates. Thierry Henry któryś już raz przyznał, że Bergkamp był najlepszym boiskowym partnerem, jakiego kiedykolwiek miał w karierze, a w prasie zaczęły pojawiać się teksty o tym, jak skromny dyslektyk wniósł do Premier League powiem świeżości. Były też fragmenty z życia prywatnego, chociaż te całą karierę trzymał pod kluczem. Zamknięty z żoną i trójką dzieci w Hertfordshire nigdy nie powiedział w wywiadzie czegoś, co wykroczyłoby poza sztywne ramy świata piłki.
Jedyną ciekawostką, którą stale podrzucał dziennikarzom były wizyty u psychologa i walka z panicznym strachem przed samolotami. Nie latał odkąd podczas mundialu w 1994 roku ktoś nastraszył go, że na pokładzie jest bomba. Zamiast tego jeździł, czasem nawet ponad tysiąc kilometrów, jak podczas meczu z Fiorentiną w 1999 roku. Odpuścił wiele szans, zrezygnował nawet z mundialu w Korei i Japonii, choć wkrótce okazało się, że rezygnować nie miał z czego, bo reprezentacja Holandii na ten turniej akurat się nie zakwalifikowała.
Teraz od czterech lat mieszka w Holandii. Jest asystentem Franka de Boera w Ajaxie Amsterdam. Kiedy niedawno mówiło się o pożarze w drużynie, o niesnaskach między starymi znajomymi, o tym, że Cruyff powiedział Davidsowi, że jest tu „tylko dlatego, bo jest czarny”, Bergkamp jako jedyny ze starej bandy stanął z boku i wzruszył ramionami. Lubi startować z pozycji wycofanego. Kocha analizować, czekać na złoty moment. Wracamy więc do początku tekstu i zdania, że jemu na razie po prostu nie spieszy.
Jak to on – może wiele, ale nie musi niczego.
Źródło: PAWEŁ GRABOWSKI - Weszło
Większość z tych którzy dziś zachwycają się Messim, twierdząc że jest najlepszym piłkarzem w historii, zapewne nie kojarzą nawet tego faceta ...
Ja pamiętam czasy kiedy Bergkamp był gwiazdą, gdy "jego" Arsenal zdobywał tryumfy, i zawsze darzyłem go sympatią, nie był to typ gwiazdora, ale pokazywał co miał pokazać na boisku, co zresztą widać po tych golach. W dzisiejszej piłce już chyba nie ma takich piłkarzy :> a szkoda, bo piłkarsko chyba nie będzie przesadą jak powiem że był wzorem, dlatego często wracam do tych starych dobrych czasów. Arsenal miał wtedy pakę, a teraz? Szkoda gadać.