acidelic
01-08-2012, 16:23
Sunrise Festival 2012 – Relacja
Day 1
Ciężko jest opisać te kilka dni, w których tyle się działo, nie za bardzo wiem, od czego mam zacząć, więc zacznę od początku. Ostrzegam, relacja będzie obszerna i szczegółowa, ze względu na moje zamiłowanie do pisania.
Przygotowanie do pierwszej imprezy zajęło mi sporo czasu. Ubrać się, uczesać, umalować… To trwa. Zaczęłam się szykować o 15:30. Efekt końcowy przedstawiał się tak: koszulka z Sunrise z kwiatowym motywem ‘X’, łososiowe leginsy, adidasy. Włosy związane w wysoką kitkę. Może ktoś z czytających, a wczesniej obecnych na Sunrise mnie nawet widział, bo byłam ufarbowana na turkusowo. Gotowa do rozpoczęcia najpiękniejszej przygody w tym roku, obrałam kierunek amfiteatr i ruszyłam.
W ośrodku miałam warunki takie, jakie miałam. Nie owijając w bawełnę – patologia. Zimno, wilgoć, małe domki. Ale było strasznie blisko na Sunrise. Szło się za płotem ośrodka, potem przez park kilkoma ścieżkami i już znajdowałam się na miejscu. Gdybym miała wybierać drugi raz, wzięłabym to samo zakwaterowanie. W końcu nie przyjechałam tam byczyć się w pięciogwiazdkowym hotelu, tylko na SF. Ludzie, z którymi się umówiłam bądź których zapoznałam w czasie trwania eventu, mieli nieraz kwatery na drugim końcu Kołobrzegu. Musieli dojeżdżać autobusem lub samochodem, a w wypadku tego drugiego środka transportu z miejscami parkingowymi było kiepsko.
Koniec rozwodzenia się nad kwestiami czysto organizacyjnymi i przygotowawczymi. Na miejsce dotarłam kilkanaście minut po 17, kolejka była gigantyczna. W dodatku zaczęli wpuszczać ludzi dopiero około 17:40, nie wiem skąd się wzięła taka obsuwa w czasie. Przeszukali torby, odbiłam karnet i już byłam na miejscu. Tu jeszcze musze poruszyć kwestię zabierania żywności i napojów. Że jedzenie skonfiskują, to jeszcze rozumiem, bo liderzy mogą w tym coś przeszmuglować. Ale butelki z wodą!? Kpina! Prawda jest taka, że większość rzeczy zabierali nie dla bezpieczeństwa, tylko po to, żeby ludzie nie mieli i kupowali na miejscu po horrendalnych cenach. Nawet gumy do żucia kazali wyrzucać. No dobra, powiedzmy, że dlatego, żeby ludzie nie wypluwali ich na podłogę i żeby potem tony tego przeżutej masy nie przyklejały się do butów. Ale tą wodą byłam oburzona. Jakoś na Dancetination nie robili takich problemów. W stoiskach na SF butelka niegazowanej mineralki kosztowała 6 zł pierwszego dnia, podczas 2 następnych 8 zł. Chore, ale co zrobić.
Na miejscu spotkałam się z Damianem (Panuś) i jego kolegą. Szybkie rozeznanie w terenie przed rozpoczęciem imprezy, rozeznałam się co jest gdzie, bo był to mój pierwszy raz na Sunrise. Na początku eventu poszłam na parking, gdzie grał Radi S., zaczął ładnie kawałkiem EDX – Sunset Miracles, potem zaczął solić jakieś pseudoelectro, to zmyłam się na Westbama. Interesuje mnie głównie Trance, także to całkiem nie moje klimaty, ale gość zagrał dobrego seta w swoim stylu. Nawalało jak trzeba, poskakać było można. Chociaż z tańcem dawkowałam przez pierwsze sety, żeby oszczędzać nogi na dalsze i lepsze.
Następnie znalazłam się z powrotem na parkingu, gdzie grał jakiś Erwin, nie znam kolesia, zagrał średnio, taki set akurat na rozgrzewkę. Poleciało Arty & Mat Zo – Mozart, coś od Hardwella, bodajże Spaceman i kilka innych kawałków – ogólnie dużo progressive i electro. Jak to na każdym evencie, pierwsze sety są bardziej na przeczekanie.
Cała zabawa zaczęła się od 4 Strings. Pierwszą częśc seta zagrali w swoim obecnym stylu, czyli trochę współczesnego Trance, trochę trouse i trochę prog house. Niektórych kawałków dało się słuchać, nawet do nich potańczyć. Z tej pierwszej części pamiętam jedynie, że zapodali swój nowy kawałek, Cheesecake. Za to w pewnym momencie przestali solić crapy, włączyli muzę od nowa, nie robiąc przejścia i od tej pory grali klasyki oraz inne świetne produkcje. Zapodali Take Me Away, Safe From Harm, Andain – Beautiful Things w jakimś remixie bądź mashupie, oraz wiele innych, których nie pamiętam lub nie rozpoznałam. W każdym razie ta część ich występu była przepiękna. Pierwszą częśc seta 4 Strings oceniam na 3/10, drugą na 10/10, średnio wychodzi 6,5/10.
O 21:30 zaczął się najlepszy set tej nocy, a zagrał go DJ Kris, twórca i organizator Sunrise Festival. Było tak cudnie chyba z okazji 10 edycji SF. Półtorej godziny walił same klasyki i najlepsze produkcje ostatnich lat. Wiele pięknych momentów przeżyłam na tym secie, wielu niesamowitych uczuć doznałam. Kilka razy mało się nie popłakałam. Leciało kilka znanych klasyków, jeden za drugim, myślałam że oszaleję ze szczęścia. Z nowszych puścił Bander van Doorn – Koko (ach, to gwizdanie, mimo że nie było słychać), Fafaq – The Step i Opus Magnum. Na sam koniec zagrał ‘hymn wszechczasów’ jak to sam określił, czyli Andain – Beautiful Things (Gabriel & Dresden Unplugged Mix). Śpiewałam na cały głos z całą resztą tłumu, łezka mi się w oku kręciła i czułam, że w takie dni jak te podczas Sunrise na świecie rzeczywiście są ‘so many beautiful things’. Wcześniej jeszcze przewinęło się Silenie w jakimś remixie. Set Krisa dostaje ode mnie mocne 10/10 z czystym sumieniem.
Po twórcy Sunrise za konsoletą pojawił się Ferry Corsten. Zagrał tak jak się spodziewałam – trałsoelectropodobne crapy od czasu do czasu poprzetykane lepszymi produkcjami. Z fajniejszych poleciało Check It Out, Feel It (super się skakało do obu, mają w sobie tą moc), Punk w remixie Arty’ego (wielki plus za ten kawałek), Loops & Tings (podoba mi się w tym główny motyw, ale nie lubię tego przejścia, które brzmi jak dźwięk wydawany przez sokowirówkę) i na sam koniec Not Doming Down z Betsie Larkin z ostatniego albumu Ferry’ego (breakdown z wokalem Betsie wywołał we mnie piekne uczucia, aż się zasłuchałam, mimo że z powodu nagłośnienia był lekko zniekształcony). Szlag mnie trafia, że Ferry nie zagrał Brute, miałam wielką nadzieję usłyszeć to na żywo w jego secie, najlepiej w wersji z werblami z Asota 550. Za to nie mogło się obyć bez je*anego debox Ozcana, który to kawałek jest dla mnie crapem roku numer 2. Jeszcze tylko defjużyn brakowało i byłby komplet. Tłum oczywiście skakał jak opętany i dziwić się, że DJ’e staczają się z Trance do electrodubstepotrałsów, skoro ludzie to łykają. Publiczność się bawi, to dobry znak, można upychać shity dalej. Taa, po pięciu piwach do wszystkiego się poskacze. Kwestię plebsu, tak popularnego na tego rodzaju eventach, poruszę później. Set Ferry’ego otrzymuje ode mnie zwykłe 4/10.
30 minut po północy, pomiędzy setami Corstena i PvD, odbył się pokaz fajerwerków. Genialnie to wyszło, organizatorzy idealnie zgrali wszystko w czasie i efekt był niesamowity. Patrzyłam w niebo oczarowana. W tle leciała delikatna muzyka, jakby przedłużone intro. Sunrise = uczta dla oczu i uszu, ba, dla wszystkich zmysłów. Dla ścisłości, specjalnie zrobione intro leciało przed każdym setem. Było dość ładne, przydługie, ale grało na emocjach.
Po fajerwerkach wszedł Paul van Dyk. Jego muzyczna ‘ewolucja’ była słyszalna w jego secie, szkoda tylko że nie robi ona pozytywnego wrażenia, wręcz przeciwnie. Po kilku pierwszych trackach poszłam stamtąd, takie crapy solił. Przez większośc seta przebywałam gdzie indziej, ale z tego co słyszałam kawałkami, nie poprawiło się. Zamiast tkwić na parkingu, poszłam trochę do amfiteatru, wysłuchałam Megamixu, nawet nieźle to wyszło. Na set PvD wróciłam jedynie na końcówkę. Dobrze zrobiłam, bo jako ostatni kawałek poleciało Home w Club Mixie, cudny klasyk. To się chwali i dlatego za seta dam 1/10. W sumie dość śmiesznie wyszło, bo na większości seta nie byłam, a zdjęcie z Paulem to sobie zrobiłam. Jak to się stało? Już opisuję. Nagle zauważyłam, że w jednym miejscu pod barierką wszyscy zaczynają się cisnąć, ‘co się dzieje?’ – myślę sobie i też się pcham zobaczyc o co kaman. Okazało się, że PvD zszedł pod barierkę, próbowałam się tam dopchać, ale nie dałam rady, taka była rzeźnia, więc spróbowałam podstępem. Wywnioskowałam, że Paul będzie szedł wzdłuż barierki, dlatego poszłam na prawie sam jej koniec, gdzie właściwie nie było ścisku, wsunęłam się pomiędzy dwóch ludzi i cierpliwie czekałam. Jako że spryt musi zostać nagrodzony, Paul van Dyk podszedł, podbiłam, czy mogę zrobić sobie z nim zdjęcie, włączyłam funkcję aparatu w Spodzie i heja. Zdjęcie wyszło w okropnej jakości, PvD jest cały czerwony a ja niebieska, będę mogła je wstawić gdziekolwiek dopiero wtedy, kiedy koleżanka graficzna zrobi z tym porządek. Ale ważne, że w ogóle jest, miło pstryknąć sobie fotkę z legendą Trance - nawet jeśli teraz poszedł w strone trouse i electro, w Trance zrobił co trzeba i nikt mu tego nie ujmie. Za to chyba zszokowały go moje włosy, bo wziął i mi je tak przetrzepał ręką, z czego później strasznie się śmiałam. Jednak turkusowe kudły sięgające za tyłek robią wrażenie.
W międzyczasie na scenę weszli Rank 1. Szczerze, spodziewałam się kolejnego trałsowego seta, jakie serwowali ostatnio. Totalnie mnie zaskoczyli, oczywiście pozytywnie: polecieli klasykami. Wiadomo, melodie były trochę zniekształcone (ach, te eventowe nagłośnienia), ale naprawde przyjemnie się słuchało i tańczyło. Zagrali m.in. swoją nową produkcję Witness, ze starszych Syfom i mega klasyk Airwave. Apropo, rozwalił mnie jeden koleś, zalany w trupa, jak poleciało Airwave to tak się biedaczek podjadał, że do końca imprezy, nawet gdy grał zupełnie kto inny, darł się na cały regulator ‘Airwave!’. Z niektórych ludzi na Sunrise naprawdę boki szło zrywać ze śmiechu. Set Rank 1 dostaje ode mnie 8/10. Jedno mi się nie podobało, mianowicie zeszli bodajże 15 minut przed czasem, w pewnym momencie odłożyli słuchawki i się ulotnili, a wszyscy ‘wtf?’.
Po przedwczesnym końcu Rank 1, puszczono 2 razy intro i za konsoletą stanął Giuseppe Ottaviani. Zagrał naprawdę porządnie. W końcu dane mi było usłyszeć trochę upliftu, czego na Sunrise zdecydowanie brakuje. Grał już o takiej godzinie, kiedy dużo ludzi zaczęło się rozchodzić, bo wymiękali. Sama byłam już trochę zmęczona, mimo że wcześniej wypiłam burna. Jak to powiedział do mnie jeden koleś, który bawił się koło mnie z paczką: ‘ciało już mówi dość, ale dusza dalej chce’. Dokładnie tak czułam, a że był Sunrise, co przecież nie zdarza się codziennie, to posłuchałam duszy. Ci co zostali, ledwo się ruszali, bardziej improwizowali niż tańczyli, tylko towarzystwo pod barierką było jeszcze rozochocone. W każdym razie podczas tego powolnego, ledwo zauważalnego w małych odstępach czasu wyludniania w trakcie setu GO, jedna osoba na pewno się nie oszczędzała. Zwłaszcza, jak poleciało Ride The Wale i Acrobaleno. Fioła dostałam wtedy kompletnego. Nogi mnie bolały jak cholera, ale skakałam, jakbym była w pełni sił. Ottaviani grał dość fajnie, z transmisji pewnie słuchałoby się tego średnio, ale na evencie jednak jest trochę inaczej. On robi tak, że gra główny motyw nuty, a potem coś w stylu techowego przejścia. Od czasu do czasu wplata normalne uplifty. Przynajmniej zagrał Trance, a nie jakieś międzygatunkowe mieszanki. Jak sobię przypomnę dawanie czadu na Acrobaleno, to mi się robi ciepło na sercu. Setowi daję 9/10, idealnie się wpasował w Sunrise’owe szaleństwo, zwłaszcza że w jego trakcie stopniowo robiło się jasno.
Po secie GO się zmyłam, nie leciało nic ciekawego, ostatnie sety były tak na wygaśnięcie, poza tym ledwo mogłam ustać na nogach po 12 godzinach tańca. Z pierwszego dnia SF zapamiętałam jeszcze jeden moment. Wracałam do kwatery przez park, dochodziłam już do ośrodka i wtedy zauważyłam wschodzące słońce (jeszcze na evencie nadchodzący dzień wydawał się wstawac pochmurny). Właśnie wtedy poczułam w sercu niezbitą pewność, że jestem właśnie na Sunrise Festival. Jak to konsekwentnie powtarzałam przez całe 10 dni: ‘dla takich chwil się żyje’.
After Party
Teraz parę słów o osławionym After Party na plaży. W tym roku zostało zorganizowane wcześniej, bo w niedziele po pierwszym dniu eventowym. Niestety miałam małą obsuwę w czasie, jeśli chodzi o dotarcie na miejsce. Planowałam być tam o 13-14, jednakże o 13 dopiero wstałam. Na afterku pojawiłam się o 15 – szkoda, jednak pod sam koniec stwierdziłam, że zabrakło mi tej godzinki, bo impreza skończyła się akurat wtedy, gdy na całego zaczęłam się wczuwać w klimat. Właśnie, ten klimat After z ludźmi bawiącymi się na plaży – coś niesamowitego i niepowtarzalnego, nigdzie indziej tego nie znajdziecie. Stanowisko DJ’skie ustawione było na molo, leciały różne hałsy, niby nie moje klimaty, ale na taką imprezę idealne. Świetnie się gibało, mam z tego fajne wspomnienia. Jednak przy okazji opisywaniu klimatu nie mogę pominąć czegoś, co zdecydowanie go psuło. Tradycyjnie oprócz normalnych ludzi, którzy przyszli się pobawić i potańczyć, na kołobrzeską plażę trafiło mnóstwo plebsu nie potrafiącego się zachować. Może i się powtarzam po raz enty, ale takie coś będę krytykować od początku do końca. Przecież to aż przykro patrzeć: zachlane lub zaćpane do nieprzytomności osobniki ledwo trzymające się na nogach, a czasem wręcz leżące bez życia na piasku wśród pustych butelek po piwie i wódce i ich równie nawalone sprzedajne dziewuchy. Ktoś powie, że za mocne słowa, ale lżejszych użyć się nie da, żeby to opisać. Takie coś istnieje, często ma miejsce na imprezach klubowych, nie ma sensu tego ukrywać, a wręcz przeciwnie – trzeba mówić otwarcie i z tym walczyć. Do klimatu After Party (bądź jego niszczenia) przyczynia się każdy. Na szczęście było tam też sporo normalnych ludzi, dzięki którym mogłam z odrazą odwrócić wzrok od plebsu i dobrze się bawić. Jeszcze jedno muszę skrytykować, mianowicie śmietnik na plaży. Kosze na smieci stały co jakiś czas w dość niewielkich odstępach, mimo to ludzie wywalali butelki po napojach i papierki po żywności prosto na piasek. I tańcz tu potem na takim wysypisku. Jeśli śmietnik nawet był przepełniony – śmieci można było ułożyć obok niego, a nie rozwalać po całej plaży. Tyle, więcej nie mam się do czego przyczepić. Więcej nie mam za bardzo co opisywać, po prostu trzeba było tam być, żeby wyczuć ten klimat i niewidzialną więź łączącą nawet obcych sobie ludzi.
Day 2
Był to najsłabszy ze wszystkich 3 dni pod względem muzycznym, ale i tak cudowny. Standardowo wyszykowałam się jak trzeba (bluzka w panterkę, czarne leginsy, włosy uczesane na głowie w 2 dobierańce i z tyłu związane w kitkę – nie wykluczone, że ktoś z czytelników mnie widział i nawet nie wiedział, że to ja). Szczęśliwa, że po tygodniu oczekiwania znowu zaczyna się to, po co tu przyjechałam, przemaszerowałam przez park do amfiteatru. Ach, to drżenie serca, kiedy znalazłam się na miejscu i znów ujrzałam tą scenę.
Pierwszego setu nawet nie opisuję, bo nie ma po co, taki był beznadziejny. Drugi set na parkingu zagrał @lex, widać że w Polsce ma niezłą propagandę, bo pod barierką tańczyła grupa ludzi w koszulkach z jego pseudo. @lex przez większośc czasu walił samym electro, dopiero pod koniec zapodał trochę kawałków, które można podpiąć pod Trance. Wielki plus za Tritonal & Kaeno – Azuca, ta nuta jest tak pozytywna, wesoła i niesie ze sobą takie pokłady radości, że ilekroć ją słyszę, na mojej twarzy pojawia się uśmiech od ucha do ucha. Idealnie nadaje się na Sunrise. Zagrał jeszcze Suddenly Sumer, niestety w remixie Heatbeat, czyli jednym słowem profanację tej jakże uroczej piosenki. Całościowo set oceniam na 3/10, bo jak na rozgrzewkę było znośnie, dało się trochę poskakać.
Po Polaku wszedł Wesz Devall, zagrał tak, jak się spodziewałam, czyli electro pierdziawki w stylu W&W. Stałam tam do czasu, gdy zagrał znienawidzone przeze mnie The Box – wtedy szlag mnie trafił i poszłam do amfi na Bingo Players. Na Wezza wróciłam pod koniec, akurat trafiłam, że zagrał Kill Of The Year, na które liczyłam podczas jego występu. Mega energiczny kawałek, dobrze się skakało do tego, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że po kilku godzinach crapów wreszcie poleciało cos normalnego. Setowi dam jakieś 2/10, troche podwyższyłam ocenę, dlatego że nie wiem, co leciało, jak mnie nie było – ktoś zarzucił informację, że Aeon Of Revenge.
Następnie miał miejsce drugi najlepszy set tego dnia, w wykonaniu Allure (dla niezorientowanych – to już nie Tiesto!). Ciekawa byłam tego występu, bo nie wiedziałam, czego się spodziewać, no i teraz z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że nawet dobrze, że koleś przejął schedę po Tiesto. Fakt, za konsoletą trochę odstawiał popisówę, jarał szluga za szlugiem, takie coś trochę mnie wkurza, ale kontakt z publicznością łapał w miarę dobry, no i przede wszystkim fajnie grał. Owszem, cisnął trochę trouse i electro, w końcu to znajomek Tiesto, ale w porównaniu z innymi setami były to śladowe ilości. Za to oszalałam, gdy zapodał przecudowne Show Me The Way – mój numer 3 zeszłego roku. Darłam się na całego, a kiedy weszła główna melodia, po prostu wpadłam w euforię. Liczyło się tylko tu i teraz. Oprócz tego cudeńka zagrał jeszcze Silence (W&W vs. Jonas Stenberg Remix) – średnie odświeżenie, ale ważne, że w ogóle był klasyk; W&W – Moscow – nie jestem przekonana do tego kawałka, ale główny motyw brzmi fajnie na evencie; oraz kilka innych kawałków, które teraz wyleciały mi z głowy. Set oceniam na mocne 8/10, nie tylko ze względu na walory muzyczne, ale też dlatego, że świetnie mi się do niego bawiło. Przy okazji się pochwalę – później strzeliłam sobie fotkę z Allure. Co swoją drogą nie było trudne, bo gość latał luzem po całym evencie tej i następnej nocy.
Potem nadeszła kolej na ‘gwiazdę dnia’, czyli Dash Berlin. Wiadomo, człowiek budzący chyba największe kontrowersje na scenie Trance. Pod jego względem nie jestem ani na tak, ani na nie, nie hejtuję go zbytnio, ale też nie pochwalam nie wiadomo jak. Są lepsi, ale też i gorsi. Trzeba przyznać, niektóre kawałki są naprawde udane, a ich teksty zna większość Trance’owej społeczności – co pięknie było widać podczas tego setu, kiedy wielokrotnie wszyscy podnosili ręce do góry i śpiewali na całego. Takie chwile są przepiękne, aż się łezka w oku kręci, jak widzę tyle ludzi zjednoczonych dzięki jednemu utworowi. Fakt, tłum zebrał się ogromny, nie spodziewałam się aż takiego tłoku na Dachu. Stałam dość blisko sceny i chwilami brakowało mi powietrza. Wbrew moim przewidywaniom Dash pograł dobrze, naprawdę świetnie się słuchało, bawiło, a nawet kilka razy odleciałam. Oszczędził polskiej publice electro crapów, za to zasypał nas dashupami, które live na evencie wcale tak nie wkurzają, jak podczas słuchania transmisji. Z tego seta najbardziej zapadł mi w pamięć moment, kiedy poleciało Man On The Skyfire i w breaku wszyscy śpiewali na cały głos. Naprawdę wzruszająca chwila, tak jak mówiłam wcześniej, aż łzy w oczach stają, mam z tego nagrany filmik. Uwielbiam to na eventach – wspólne śpiewanie ogólnie znanych nut. Czasem jeszcze DJ specjalnie na kilka sekund przycisza dźwięk. Oprócz tego Dash Berlin zagrał jeszcze: Waiting w jakimś dashupie, Till The Sky Falls Down (w oryginale!), Silence In Your Heart z nowego albumu #musicislife (dopiero niedawno przekonałam się do tego kawałka), Not Giving Up On Love Armina w swoim remixie, Better Half Of Me w jakimś remixie bądź dashupie (wszyscy na to narzekają, a ja to lubię), a na samym końcu Disarm Yourself vs. Sun & Moon. Także jeśli idzie o muzykę było naprawdę ładnie. Za to sam Dash odstawiał straszną popisówę, rzucał koszulkami (to jeszcze rozumiem, bo DJ’e często gęsto tak robią, zresztą fajnie tak sobie złapać jedną, niestety mi się to jeszcze nie udało na żadnym evencie), a nawet butelkami z wodą mineralną – seryjnie, kupił 2 zgrzewki mineralki i rzucał tym do ludzi. To już była ostra przesada. Zwłaszcza dobił mnie tekst jednej dziewczyny, która złapała jedną z butelek i potem nawijała podekscytowana do koleżanki: ‘tej butelki dotykał SAM DASH BERLIN’. Po prostu nie mogłam, to niby kim ten koleś jest, jakimś wysłannikiem niebios, że trzeba czcić każdą rzecz, której dotyka? I może jeszcze całować ziemię, po której stąpa? Hahaha. Normalny człowiek, któremu czasem zdarza się zagrać ładną muzę. Nie myślałam, że Dash ma aż takich psychofanów. Jeśli chodzi o set, oceniam go na 7,5/10, naprawdę nie było źle.
Następny w timetable był Gareth Emery. Wiedziałam, że za wiele się po tym secie spodziewać nie mogę. Zostałam z ciekawości zobaczyć jak zacznie – gównianym The Saga – i jego set zdecydowałam poświęcic na odpoczynek. Kupiłam sobie burna i usiadłam na ławkach. Tam też było słychać muzykę, niestety. Jak poleciało to cholerne defjużyn – już jestem tak przewrażliwiona na punkcie tego czegoś, że rozpoznałam to od samego wstępu – to nie wyrobiłam i zmyłam się do amfiteatru. Tam akurat grał Chuckie, zapuścił seta w swoim rodzaju, nawalało jak trzeba, czasem, aż za mocno jak na mój delikatny gust. W większości grał komercyjne kawałki w ostro klubowych wersjach. Nie będę zbyt długo opisywać tego seta ani żadnego innego z amfi, ponieważ, przyznam szczerze, nie znam się zbytnio na tych rodzajach muzyki klubowej. Po Chuckie’m wszedł Sander van Doorn (ten to już tak się stoczył że dają go na scenie house). Na początku zagrał Chasin’, potem zaczął czymś nawalać, więc wyszłam stamtąd i poleciałam na końcówkę Emeryta.
Zanim przejde do dalszych setów, musze opisać klimat, jaki panował na scenie amfiteatr. Oczywiście najpierw trzeba pominąć setki nalanych żuli i ich dziwek. Kiedy już się ich wykasuje z umysłu, można zwrócić uwagę na resztę ludzi tańczących na ławkach, wczuwających się w muzykę i po prostu dobrze się bawiących. Najbardziej w amfiteatrze podobało mi się właśnie tańczenie na ławkach. Na żadnej innej imprezie tego nie ma, jest to charakterystyczne dla Sunrise. Sama też troche powybijałam na ławkach, trzeba było wykorzystac okazję. Do tego ta scena udekorowana na kosmiczną modłę… masakra. Tego się nie da opisac i przedstawić osobie, która tam nie była.
Opuściłam to świetnie zaaranżowane miejsce z muzyka w większości niestety nie w moich klimatach, dosłuchałam końcówkę Emeryta, akurat ładnie pograł. Poleciało Sanctuary (Daniel Kandi Remix) i moje ukochane Concrete Angel. Cudnie się do tego skakało i śpiewało. Seta nie oceniam, bo wyznaję zasadę, że aby coś ocenić, trzeba to usłyszeć w całości albo przynajmniej w większości.
Następny zagrał Mat Zo, cały set pełen badziewia, nie dającego się podpiąc do niczego. Tyle dobrze, że zagrał Arty & Mat Zo – Mozart, jedyna dająca się wysłuchać produkcja w całym secie. Występowi daję 0,5/10. Nawet nie mam się co więcej rozpisywać.
Po Zo weszli Stoneface & Terminal i swoim występem totalnie mnie zaskoczyli. Nie przepadam za ich nowymi produkcjami, wciskają jakieś electro i dubstepy gdzie się da. Jeśli idzie o produkcję to się stoczyli, ale kiedy spojrzeć na didżejowanie… no kurczę, set dnia na Sunrise. Nawet to, że zagrali Here Cymes The Sun, Leasing Earth i Beat By Beat (S&T Remix) – ich nowe kawałki, których nie znoszę – nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie, całkiem fajnie mi się tańczyło, bo najgorsze momenty zostały zniekształcone przez nagłośnienie i nie było ich słychać. Ogromny plus za to, że zapodali Vada – Fire In The Sky (Stoneface & Terminal Remix), którym zasłuchiwałam się swego czasu zaraz po relku. Drugi plus za Night The Fire w ich remixie. Ponadto grali mnóstwo ciekawych utworów, których z tytułu nie podam (z tracklistowaniem było ciężko przez typowe dla eventów zniekształcające nagłośnienie), przewinęło się nawet trochę upliftu i ponoć ich nowa produkcja (tak powiedzieli później). Muzycznie zwróciłam uwagę na set raczej w całości niż na pojedyncze utwory – wszystko idealnie ze sobą współgrało i dawało niesamowity efekt. Szalałam i tańczyłam bez wytchnienia od początku do końca. Jednak co mnie najbardziej uderzyło, to ich zachowanie za konsoletą i świetny kontakt z publicznością. Grali z naturalnym uśmiechem na ustach, nie ze sztucznym grymasem przytwierdzonym do twarzy, jak niektórzy. Ta naturalnośc i to, że cieszą się z tego, że grają, aż biła po oczach. Nie odstawiali popisówy jak np. Dash ani nie odbębnili swojego skupieni wyłącznie na pokrętłach konsolety. Takich DJ’ów po prostu chce się słuchać i na nich patrzeć. Może trochę przesadzam z tymi zachwytami, ale obecnośc na tym występie to naprawdę była czysta przyjemność. Mieli kontakt z publicznością do tego stopnia, że ktos napisał na kartce tytuł utworu i pokazał im, a jeden z nich pokiwał głową i chyba to zagrali, choć głowy nie dam, bo nie wiem, co było napisane na tej kartce, ale wydaje mi się że tak. W pewnym momencie jeden z nich stanął na konsolecie, co zawsze mnie rozwala. Ogólnie set dostaje ode mnie mocne 9/10, byłam pod wrażeniem. Potem poszłam z kolegą pod bramkę, którą wychodzą DJ’e (dobrze zawczasu dostać cynk do takich miejsc) i tam spotkaliśmy Stoneface & Terminal. Powtórzę jeszcze raz, mega pozytywni ludzie. Nie gwiazdorzą, nie zadzierają nosa. Normalne osoby, tyle że grają fajną muzę. W ten sposób traktuję wszystkich DJ’ów. Z S&T zrobiłam sobie zdjęcie, bo jakże by inaczej. Chyba powoli powinnam zakładać kolekcje fotek z DJ’ami, haha. Rozwalili mnie, kiedy poprosiłam kolegę, żeby zrobił drugie zdjęcie (na wszelki wypadek, gdyby pierwsze nie wyszło), a jeden z nich próbował to powtórzyć. Myślałam, że padnę. Ogólnie mam świetne wspomnienia z ich setu i ze spotkania przed bramką. Napomknę jeszcze, że zanim oni wyszli, natknęłam się na Allure (o co, jak już wspomniałam wcześniej, nie było trudno) i właśnie wtedy strzeliłam sobie z nim fotkę.
Ostatni piątkowy set, czyli Adam Kancerski. Poszłam na niego, bo miałam nadzieję, że usłyszę genialne It Takes Time i trochę upliftu w tym stylu. Niestety, kolejny utalentowany Polak zszedł na zła drogę. Poszedł za Nitrousem do Anjuny i się ‘zandżunił’. Naprawdę szkoda, bo ma talent do upliftu. Set zagrał taki sobie, dużo ‘hiciorów’ Anjuny. Zapodał In And Out Of Phase, ale oczywiście musiał w remixie Norin & Dziad, jakby nie było klimatycznego oryginału. Tyle dobrego, że zakończył You Got To Go (Kyau & Albert Remix), ten kawałek akurat lubię. Całościowo oceniam na 3/10, mimo wszystko dośc fajnie mi się skakało. Na wygaszenie i koniec imprezy ujdzie. Ale powtarzam, szkoda chłopaka, jak słyszę break w It Takes Time to łzy mi w oczach stają, a teraz podpiął się pod Nitrousa i razem wydają w Anjunie gówno za gównem. Co się z tymi polskimi DJ’ami dzieje, nie pojmuję.
Po zakończeniu imprezy zmyłam się do kwatery na obolałych nogach, ledwo dolazłam przez ten park. Droga na ogół wydawała się krótka, ale uwierzcie, po całonocnym imprezowaniu ciągnęła się w nieskończoność. A następnego dnia czekała mnie poprawka i to nie byle jaka.
Day 3
Nadeszła pora na opisanie dnia trzeciego i najważniejszego. Mówcie co chcecie, ale strasznie cieszyłam się na to, że zobaczę występ Armina na żywo po raz pierwszy. To było takie moje małe marzenie, odkąd zaczęłam słuchać Trance. Ale wszystko po kolei.
Przygotowanie się do Sunrise było jedną wielka tragedią. Powietrze było gorące, parne i duszne. Upał strasznie dawał się we znaki. Na miejsce dotarłam dopiero po 17:30. W końcu mogłam zaprezentować się w koszulce z ‘A State Of Trance’, do której dokompletowałam białą spódniczkę i adidasy w tym samym kolorze, włosy rozpuściłam, ale podczas imprezy często gęsto związywałam, bo najważniejszy jest nie wygląd, a dobra zabawa przy magicznej muzyce. Po przyjściu na teren Sunrise ustawiłam się na scenie parking, po jakimś czasie dołączyła do mnie koleżanka (Angelika). Także jakby komuś podczas trzeciego dnia przewinęły się dwie dziewczyny w koszulkach z ASOT-a, jedna w czarnej, druga w białej, to pewnie byłyśmy my.
Pierwszego seta z tego dnia nawet nie oceniam, bo nie ma po co. Drugi wszedł Skytech. Zaskoczył mnie negatywnie, przez większość seta zapodawał takie crapy, że wiałam stamtąd gdzie pieprz rośnie. Debox, defjużyn i jeszcze Channel 4 od Frosta. Totalnie się zawiodłam. Wszystkie możliwe najgorsze kawałki tego roku poleciały, zabrakło jeszcze Desami Emeryta i piszczącego In Your Mars w remixie Frosta. Dopiero pod sam koniec się poprawił. Zagrał przecudne Comet, Nitra – Dark Harbour, oraz kilka innych kawałków, które zwykle można usłyszeć na GDJB. Melodie znane, ale standardowo tytuły wyleciały mi z głowy. What’s Wrong chyba też się przewinęło. Szkoda, że zaczął grać lepiej akurat w takim momencie, kiedy już spisałam set na straty, siedziałam z koleżanką na ławkach i szamałyśmy zapiekanki. Dopiero, gdy skończyłam, mogłam iść potańczyć pod koniec. Set oceniam na 2/10, nie zrobił na mnie dobrego wrażenia.
Kolejny występ to następny Polak, Fafaq. Rozpoczął Opus Magnum, a jakże by inaczej. W końcu to on jest odpowiedzialny za stworzenie tego energicznego i całkiem ładnego hymnu Sunrise 2012. Dalej grał takie pomieszanie progressive house z electro house, ale… podobało mi się jak nie wiem co. Czułam się, jakbym Hardwella słyszała. Akurat jego uwielbiam, więc jak Fafaq zaczął dawać w podobnych klimatach, bawiłam się jak oszalała. Jedyne, czego mi trochę brakowało, to swego czasu ubóstwiane przeze mnie Carimucho, najlepsza produkcja od Fafaqa eter, ale nie robiłam sobie nadzie, że to poleci. Set dostaje ode mnie mocne 7/10, naprawdę świetnie się go słuchało i do niego tańczyło. Wielki ukłon w stronę Fafaqa za ten ‘hardwellowaty’ set.
Potem, że tak to określę, nastąpiła długa przerwa na scenie parking. Najpierw grał Jochen Miller, następny mistrz crapów z pogranicza, a po nim pewien osobnik, którego skrzętnie zamazałam w swoim timetable i nawet nie chce mi się o nim wspominać. W tym czasie wraz z koleżanką zrobiłyśmy sobie przerwę. Wpadłyśmy do amfiteatru, posłuchałam trochę, jak grał Wally Lopez. House dla typowych fanów tego gatunku EDM. Po nim wszedł Jordy Dazz i zaczął nawalać, poprawcie mnie jeśli się mylę, tech house, przynajmniej tak mi to brzmiało. Akurat tech house moje uszy nie wytrzymują, więc się stamtąd zmyłam. Trochę posiedziałyśmy na ławkach pod parasolami, pogadałyśmy. Komuś może wydawać się to nudne – otóż nic bardziej mylnego. Jasne, jak plebs ochleje się piwska i wywija na ‘densflorze’ do byle gówna… a gdzieś tak między północą a 1:00 ochroniarze wynosza go zalanego w trupa za bramę (to nie jest wyssane z palca, kilka takich przypadków się zdarzyło). Mnie takie coś nie jara i nie potrafię tańczyć do byle czego. Wolę z kimś porozmawiać o fajnej muzyce. Powtórzę jeszcze raz: DJ’e nie staczaliby się, gdyby bezmózgi tłum nie leciał na wszystko, co oni zagrają. Którykolwiek wyskoczy z dajmy na to takim The Box (nie dośc, że crap to jeszcze najbardziej ograny w tym sezonie), widzi, że ludzie szaleją, to gra to na kolejnym evencie, i na następnym… a inni idą w jego ślady bo widzą, że to się przyjmuje. Tyle jest na różnych forach wielkich narzekadeł, które tak łakną prawdziwego Trance… A jak przychodzi co do czego, to prześcigają się w skakaniu jak najwyżej do byle ‘pstryk pstryk wiertu wiertu’. A nawet ci, co nie cierpią shitu, to idą za ogółem, bo ‘głupio tak stać jak cielaki’. Nosz kurde, to już, za przeproszeniem, stójcie jak te cielaki, przynajmniej DJ’e będą widzieć, że byle chłam się nie podoba i może da im to do myślenia. Oni grają coraz gorzej za ‘namową’ publiki, nie dzieje się to samo z siebie. Ja, kiedy ktokolwiek zapuścił utwór, którego nie znoszę, twardo stałam w miejscu i jeszcze się krzywiłam. Nie toleruję gówna i tyle. A można ładnie zagrać? Można, co udowodniło kilku DJ’ów na Sunrise.
O północy wpadłyśmy znów do amfiteatru, tym razem na Chrisa Lake’a. Źle nie zagrał, typowo dla tej sceny, wielki plus się należy za Sundown. Wyszłyśmy stamtąd kilka minut wcześniej, żeby przypuścić atak na parking i dopchać się na Armina pod barierkę. Niestety, to równało się z usłyszeniem końcówki seta tego… , ale czego się nie robi dla zobaczenia Armina live po raz pierwszy. Tak, owszem, byłam podekscytowana, pewnie niektórzy mnie za to wyśmieją, ale – Trance’owcy, przypomnijcie sobie swój pierwszy raz, kiedy szliście na występ AvB (ci co byli). Trance to muzyka oparta na emocjach i nie widzę w tym nic złego.
Żałosna karykatura człowieka skończyła swoje wypociny za konsoletą, wyczekiwany przeze mnie moment był coraz bliżej i bliżej, aż w końcu… nadszedł. Udało mi się dopchać praktycznie pod samą barierkę, stałam w drugim rzędzie, centralnie naprzeciw stanowiska DJ’a. Ścisk był niesamowity, ludzie stali praktycznie jeden na drugim. Zrobiło się ciemno. Tłum zaczął krzyczeć ‘Armin, Armin!’ , do czego wraz z Angeliką ochoczo się dołączyłyśmy. Weszło intro Sunrise, publika dosłownie oszalała. Przyznam szczerze, że sama darłam mordę jak ostatnia idiotka. Nie wiem, czy to była wina organizatorów, Armina, czy celowo zamierzony efekt, ale rozpoczął występ dopiero za drugim razem, tzn. zagrali intro, wszyscy w pisk, a tu Armina nie ma. Ludzie zaczęli się zastanawiać WAF, poleciało tak jakby drugie intro, tylko że krótsze i trochę inne ii… zaczęło się. Początek występu Armina mam nagrany, ale nie zaszkodzi mi go opisać. Światła przygasły i z oddali zaczął dobiegac do moich uszu bit, jakby się przybliżając. Na ścianie za DJ’em pokazało się odliczanie i przy bodajże numerze 32 wyskoczył Armin – wcześniej musiał kucać schowany za konsoletą. Rozpoczął badziewnym, crapowatym We Are Here To Make Some Noise w remixie Mason & Dragon, ale nie mam mu tego za złe, ponieważ jeden moment mnie rozwalił: on chyba specjalnie przerobił ten kawałek do seta, w każdym razie, jak jest ten taki skomputeryzowany wokal, to poleciało tak: ‘Sunrise! We are here to make some noise!’. Świetnie to widać i słychać pod koniec mojego filmiku. Ogólnie początkowa częśc setu Armina – kiepsko. Zagrał oba najgorsze chłamy tego roku, nie mógł się obyć bez boxów i fjużynów. Mnie oczywiście szlag trafił, ale bezmózgi tłum szalał, łyknąwszy wszystko, co ‘bóg Armin’ zapoda. Ja już dawno powiedziałam, że nie ide na takie coś, nawet jakby za konsoletą stanął papież i zagrał defjużyn, to bym go skrytykowała (nie wiem czemu akurat papież, tak mi przyszło do głowy, równie dobrze mogłaby to być królowa Anglii). Z badziewia zagrał jeszcze Żywidytłę w remixie Faila, jakby nie istniał dużo lepszy oryginał albo remix Protoculture. Tylko do tego mogę się przyczepić, teraz przechodzimy do ochów i achów. Usłyszałam naprawdę wiele kawałków, których do tej pory nie słyszałam live i chciałam poczuć, jak to jest. Początek zawierał takie uwielbiane przeze mnie utwory jak Invasion czy Fortuna. Oba kawałki mega energiczne, aż rozsadzają od środka. Skakanie na evencie do Invasion czy Fortuny – niezapomniane przeżycie. Ciężko mi opisać to, co wtedy czułam. Spełniało się jedno moje małe marzenie za drugim. Armin zapodał również 2 swoje nowe kawałki, jeszcze nie wydane, które na razie gra tylko na eventach: nadchodząca Gaia (wydaje się dużo lepsza od ‘wideł’) i najnowsza produkcja z Aną Criado. Obie premiery cudne. Btw, zagrał także Suddenly Summer w oryginale i chwała mu za to, że nie w remixie. Kolejny piękny moment – śpiewanie tekstu razem z wokalem Any, a potem szaleństwo do bitu. W międzyczasie przewinęło się jeszcze Man On The Skyfire – najbardziej ograny mashup tego roku, co nie zmienia faktu, że cudowny i break chwyta za serducho. Pamiętam, jak to weszło i ja taki szok, czy to mashup czy oryginał – bo jakby zagrał Skyfire w om to albo bym wystrzeliła w kosmos jak rakieta, albo zalałabym się łzami (breakdown), a najlepiej i jedno i drugie. Poleciał jeszcze Megalodon MaRLo i Amsterdam Orjana – ta anthemowa melodia niesamowicie brzmi na żywo. No i nadszedł czas na opisanie personalnie dla mojego serca najważniejszego momentu w tym secie. Kiedy Armin zapodał Aeon Of Revenge, wywaliło mnie na inny plan astralny. Na breaku ręcę w górę, łzy w oczach, a gdy wszedł bit… no naprawdę, inny świat otworzył przede mną swe wrota. Średnio wiedziałam, kim jestem i gdzie się znajduję, byłam tylko ja i Aeon Of Revenge, skakałam jak oszalała, czułam się wolna i chciałam, by to trwało wiecznie. Jednakże żaden utwór wiecznie lecieć nie może, więc przyszedł czas na inne nuty, również wywołujące emocje. Od Ravela poleciał jeszcze jego remix do Serenity, znów mało się nie popłakałam na środku Sunrise. Trzeci napływ łez do oczu nastąpił podczas Tuvan – ach, ten urywany wokalik… - to się nazywa czuć, że już się nie żyje, a jeszcze się nie umarło. W drugiej części seta Armin pocisnął mashupami: Fine Without You Montana, In & Out Of Raw Deal, Status Excessu D nie pamiętam z czym. Status był, widła była, Tuvan też, tylko mojej ukochanej Aishy zabrakło. Jakby to zagrał to bym odleciała i nie wróciła. Szkoda, że nigdy nie daje tego live. W drugiej połowie pograł również upliftami, za co przeogromny plus. Widać, że dostosował się do gustów Polaków. Zahaczył nawet o tech (upliftech), co mnie zszokowało. Jak weszło Stresstest O’Callaghana w John Askew Remix to dostałam fazy, skakałam tak, że mało mi nogi nie odpadły. Przed tym leciał jakis cudowny uplift, podchodził pod morela, ale nie zidentyfikowałam go. To chyba wszystko, jeśli chodzi o muzyczną zawartośc setu AvB. Na sam koniec zagrał This Night Between Us, ale to już słyszałam z oddali, gdyż wyszłyśmy z koleżanką czatować na Armina pod wyjściem dla DJ’ów. Zanim o tym, musze wspomnieć o paru pozamuzycznych aspektach tego występu. O ścisku pod barierką pisałam, ale to było normalne, tego się spodziewałam. Jako naczelna krytyczka ludzkich zachowań muszę wspomniec jeszcze o psychofaniźmie niektórych na punkcie Armina. Niestety, zetknęłam się z nim bezpośrednio, gdyż przez pierwszą część występu koło mnie stała jakaś pusta dziewucha i widac było, że ma coś nie tak z deklem. Stała? Pchała się, jakby od tego jej życie jej zależało i zachowywała się jak ostatnia idiotka. Sory, teksty w stylu ‘dajesz kochanie!’ wykrzyczane na całe gardło, to nie jest zbyt mądre. Jakaś skrajna psychofanka, w dodatku porządnie nachlana i naćpana, bo waliło od niej alkoholem i czymś jeszcze. Nie tylko ja zwróciłam na nią uwagę, chyba ze 3 osoby oprócz mnie się oburzały, ale do plastika nic nie docierało. Na szczęście w końcu się zmyła gdzieś na tyły i do końca miałam spokój. No dobra, zakłócony jednym przykrym epizodem, kiedy jakiś łysy grubas z papierochem w gębie zaczął się pchać na mnie i koleżankę, ale zaraz ostudziłyśmy jego zapały. Tak jak mówiłam, plebs jest wszędzie, nie da się go uniknąć.
Jeśli idzie o samego Armina, za konsoletą zachowywał się jak na każdym innym secie – we własnym, niepowtarzalnym stylu, robił te unikalne gesty, kontakt z publicznością miał dobry. Za to potem zrobił wszystkich w ch*ja. Specjalnie wyszłam wcześniej z koleżanką, żeby być pierwsza w kolejce pod bramką. Za nami ustawiło się sporo ludu, a Armin spier*olił tylnym wyjściem. Stałyśmy razem z innymi pod tym wejściem chyba pół godziny, przy okazji zapoznało się kilka osób. Rozczarowanie było ogromne. Choć w sumie nie dziwię się Arminowi, że nawiał tyłami, na jego miejscu sama też bym tak zrobiła w trosce o własne bezpieczeństwo, przecież jakby te wszystkie psychofanki w stylu tej spod barierki się na niego rzuciły, to mokra plama by z niego nie została. Set Armina oceniam na 9/10, musiałam odjąć 1 punkt za boxy, faile i fjużyny na początku.
Gdy stwierdziłam, że nie ma po co dłużej warować przed wyjściem dla DJ’ów, wróciłam na parking, gdzie właśnie grał Ashley Wallbridge. Nie byłam od początku jego seta, ale z oddali słyszałam, że rozpoczął od Zorzo, potem wplótł Mansion i jeszcze cos znanego. Kiedy już bawiłam się pod sceną, zapodał Mumbai Traffic, Bang The Drum (Omnia Remix) – mam z tego filmik, Big Sky bodajże w remixie Bena Golda – kiepskie odświeżenie ale plus za klasyk, super się do tego darło ryja, no i Concrete Aniel w remixie Johna O’Callaghana, za co największy plus, nawet mu podziękowałam potem pod bramką. Tak, na pocieszenie dorwałam Ashleya i strzeliłam sobie z nim fotkę. Set Wallbridge’a otrzymuje uczciwe 6,5/10.
Ostatni set trzeciego dnia, czyli ostatni całego Sunrise – Arnej. Również nie zdążyłam na sam początek, ponieważ robiłam sobie zdjęcie z Ashleyem, ale zaczął wprost genialnie, hymnem Sunrise 2009, fantastycznym Symfo. Następne weszło Sometimes The Come Back For More, które uwielbiam. Świetnie się do tego skakało. Dalej Arnej poleciał klasykami, pod koniec zagrał nawet Nalin & Kane – Beachball. Jak na ostatni set naprawdę było sporo ludzi i dobrze, ci co poszli, powinni żałować. Całościowo muzycznie występ Arneja oceniam na 7/10. Aż dziwne, że dali go jako ostatniego, serio dobrze sobie poradził. Tyle, że za konsoletą odstawiał popisówę, lecz w granicach możliwości. Rzucił 3 koszulki ze swoim logo, ponadto miał na scenie jakiegoś człowieka, który rzucał takie karteczki, z przodu z autografem, z tyłu z prośbą o głosowanie w DJ Magu (ja pier*olę…). Złapałam sobie jedną, będę miała na pamiątkę. Jedyne, co mi się nie podobało, to nadużywanie alkoholu za konsoletą. Najpierw dokończył piwo, później wlał w siebie jakiegoś czerwonego drinka. Śmiałam sięz niego, że na koniec seta zwali się ze sceny –od mieszania trunków różne rzeczy się dzieją. Cóż, trochę przymknęłam na to oko, wolałam delektować się muzyką.
W ten oto sposób dochodzimy do końca tej dziesięciodniowej (właściwie to czterodniowej) muzycznej podróży, jaką był Sunrise Festival 2012. Do teraz nie mogę uwierzyć, że tam byłam i przeżyłam to wszystko osobiście. Po Arneju zawinęłam się do ośrodka. Przed wejściem na Sunrise, na ulicy, ktoś włączył muzę z samochodu i klubowicze urządzili sobie samozwańcze afterparty. Niestety nie miałam już na to siły, nogi mnie tak bolały, że chodzić nie mogłam, nie wiem, jakim cudem dowlokłam się do kwatery. Tym razem nie witało mnie wschodzące słońce, dzień wstał pochmurny i deszczowy. Tak oto zakończył się sam ścisły Sunrise Festival. Do dziś chodze lekko otępiała, jedną połową siebie znajduję się tu, drugą tam. Prawdę mówili ludzie twierdzący, że z Sunrise człowiek nie wraca taki sam. Dla mnie były to zdecydowanie najlepsze dni tego roku i jestem niewiarygodnie szczęśliwa, że mogłam zawitać na tym najlepszym evencie w Polsce i osobiście doświadczyć wszystkiego, co tam się działo. Polecam SF wszystkim, którzy jeszcze nie byli, bo tym co byli, to chyba nie trzeba polecać.
Day 1
Ciężko jest opisać te kilka dni, w których tyle się działo, nie za bardzo wiem, od czego mam zacząć, więc zacznę od początku. Ostrzegam, relacja będzie obszerna i szczegółowa, ze względu na moje zamiłowanie do pisania.
Przygotowanie do pierwszej imprezy zajęło mi sporo czasu. Ubrać się, uczesać, umalować… To trwa. Zaczęłam się szykować o 15:30. Efekt końcowy przedstawiał się tak: koszulka z Sunrise z kwiatowym motywem ‘X’, łososiowe leginsy, adidasy. Włosy związane w wysoką kitkę. Może ktoś z czytających, a wczesniej obecnych na Sunrise mnie nawet widział, bo byłam ufarbowana na turkusowo. Gotowa do rozpoczęcia najpiękniejszej przygody w tym roku, obrałam kierunek amfiteatr i ruszyłam.
W ośrodku miałam warunki takie, jakie miałam. Nie owijając w bawełnę – patologia. Zimno, wilgoć, małe domki. Ale było strasznie blisko na Sunrise. Szło się za płotem ośrodka, potem przez park kilkoma ścieżkami i już znajdowałam się na miejscu. Gdybym miała wybierać drugi raz, wzięłabym to samo zakwaterowanie. W końcu nie przyjechałam tam byczyć się w pięciogwiazdkowym hotelu, tylko na SF. Ludzie, z którymi się umówiłam bądź których zapoznałam w czasie trwania eventu, mieli nieraz kwatery na drugim końcu Kołobrzegu. Musieli dojeżdżać autobusem lub samochodem, a w wypadku tego drugiego środka transportu z miejscami parkingowymi było kiepsko.
Koniec rozwodzenia się nad kwestiami czysto organizacyjnymi i przygotowawczymi. Na miejsce dotarłam kilkanaście minut po 17, kolejka była gigantyczna. W dodatku zaczęli wpuszczać ludzi dopiero około 17:40, nie wiem skąd się wzięła taka obsuwa w czasie. Przeszukali torby, odbiłam karnet i już byłam na miejscu. Tu jeszcze musze poruszyć kwestię zabierania żywności i napojów. Że jedzenie skonfiskują, to jeszcze rozumiem, bo liderzy mogą w tym coś przeszmuglować. Ale butelki z wodą!? Kpina! Prawda jest taka, że większość rzeczy zabierali nie dla bezpieczeństwa, tylko po to, żeby ludzie nie mieli i kupowali na miejscu po horrendalnych cenach. Nawet gumy do żucia kazali wyrzucać. No dobra, powiedzmy, że dlatego, żeby ludzie nie wypluwali ich na podłogę i żeby potem tony tego przeżutej masy nie przyklejały się do butów. Ale tą wodą byłam oburzona. Jakoś na Dancetination nie robili takich problemów. W stoiskach na SF butelka niegazowanej mineralki kosztowała 6 zł pierwszego dnia, podczas 2 następnych 8 zł. Chore, ale co zrobić.
Na miejscu spotkałam się z Damianem (Panuś) i jego kolegą. Szybkie rozeznanie w terenie przed rozpoczęciem imprezy, rozeznałam się co jest gdzie, bo był to mój pierwszy raz na Sunrise. Na początku eventu poszłam na parking, gdzie grał Radi S., zaczął ładnie kawałkiem EDX – Sunset Miracles, potem zaczął solić jakieś pseudoelectro, to zmyłam się na Westbama. Interesuje mnie głównie Trance, także to całkiem nie moje klimaty, ale gość zagrał dobrego seta w swoim stylu. Nawalało jak trzeba, poskakać było można. Chociaż z tańcem dawkowałam przez pierwsze sety, żeby oszczędzać nogi na dalsze i lepsze.
Następnie znalazłam się z powrotem na parkingu, gdzie grał jakiś Erwin, nie znam kolesia, zagrał średnio, taki set akurat na rozgrzewkę. Poleciało Arty & Mat Zo – Mozart, coś od Hardwella, bodajże Spaceman i kilka innych kawałków – ogólnie dużo progressive i electro. Jak to na każdym evencie, pierwsze sety są bardziej na przeczekanie.
Cała zabawa zaczęła się od 4 Strings. Pierwszą częśc seta zagrali w swoim obecnym stylu, czyli trochę współczesnego Trance, trochę trouse i trochę prog house. Niektórych kawałków dało się słuchać, nawet do nich potańczyć. Z tej pierwszej części pamiętam jedynie, że zapodali swój nowy kawałek, Cheesecake. Za to w pewnym momencie przestali solić crapy, włączyli muzę od nowa, nie robiąc przejścia i od tej pory grali klasyki oraz inne świetne produkcje. Zapodali Take Me Away, Safe From Harm, Andain – Beautiful Things w jakimś remixie bądź mashupie, oraz wiele innych, których nie pamiętam lub nie rozpoznałam. W każdym razie ta część ich występu była przepiękna. Pierwszą częśc seta 4 Strings oceniam na 3/10, drugą na 10/10, średnio wychodzi 6,5/10.
O 21:30 zaczął się najlepszy set tej nocy, a zagrał go DJ Kris, twórca i organizator Sunrise Festival. Było tak cudnie chyba z okazji 10 edycji SF. Półtorej godziny walił same klasyki i najlepsze produkcje ostatnich lat. Wiele pięknych momentów przeżyłam na tym secie, wielu niesamowitych uczuć doznałam. Kilka razy mało się nie popłakałam. Leciało kilka znanych klasyków, jeden za drugim, myślałam że oszaleję ze szczęścia. Z nowszych puścił Bander van Doorn – Koko (ach, to gwizdanie, mimo że nie było słychać), Fafaq – The Step i Opus Magnum. Na sam koniec zagrał ‘hymn wszechczasów’ jak to sam określił, czyli Andain – Beautiful Things (Gabriel & Dresden Unplugged Mix). Śpiewałam na cały głos z całą resztą tłumu, łezka mi się w oku kręciła i czułam, że w takie dni jak te podczas Sunrise na świecie rzeczywiście są ‘so many beautiful things’. Wcześniej jeszcze przewinęło się Silenie w jakimś remixie. Set Krisa dostaje ode mnie mocne 10/10 z czystym sumieniem.
Po twórcy Sunrise za konsoletą pojawił się Ferry Corsten. Zagrał tak jak się spodziewałam – trałsoelectropodobne crapy od czasu do czasu poprzetykane lepszymi produkcjami. Z fajniejszych poleciało Check It Out, Feel It (super się skakało do obu, mają w sobie tą moc), Punk w remixie Arty’ego (wielki plus za ten kawałek), Loops & Tings (podoba mi się w tym główny motyw, ale nie lubię tego przejścia, które brzmi jak dźwięk wydawany przez sokowirówkę) i na sam koniec Not Doming Down z Betsie Larkin z ostatniego albumu Ferry’ego (breakdown z wokalem Betsie wywołał we mnie piekne uczucia, aż się zasłuchałam, mimo że z powodu nagłośnienia był lekko zniekształcony). Szlag mnie trafia, że Ferry nie zagrał Brute, miałam wielką nadzieję usłyszeć to na żywo w jego secie, najlepiej w wersji z werblami z Asota 550. Za to nie mogło się obyć bez je*anego debox Ozcana, który to kawałek jest dla mnie crapem roku numer 2. Jeszcze tylko defjużyn brakowało i byłby komplet. Tłum oczywiście skakał jak opętany i dziwić się, że DJ’e staczają się z Trance do electrodubstepotrałsów, skoro ludzie to łykają. Publiczność się bawi, to dobry znak, można upychać shity dalej. Taa, po pięciu piwach do wszystkiego się poskacze. Kwestię plebsu, tak popularnego na tego rodzaju eventach, poruszę później. Set Ferry’ego otrzymuje ode mnie zwykłe 4/10.
30 minut po północy, pomiędzy setami Corstena i PvD, odbył się pokaz fajerwerków. Genialnie to wyszło, organizatorzy idealnie zgrali wszystko w czasie i efekt był niesamowity. Patrzyłam w niebo oczarowana. W tle leciała delikatna muzyka, jakby przedłużone intro. Sunrise = uczta dla oczu i uszu, ba, dla wszystkich zmysłów. Dla ścisłości, specjalnie zrobione intro leciało przed każdym setem. Było dość ładne, przydługie, ale grało na emocjach.
Po fajerwerkach wszedł Paul van Dyk. Jego muzyczna ‘ewolucja’ była słyszalna w jego secie, szkoda tylko że nie robi ona pozytywnego wrażenia, wręcz przeciwnie. Po kilku pierwszych trackach poszłam stamtąd, takie crapy solił. Przez większośc seta przebywałam gdzie indziej, ale z tego co słyszałam kawałkami, nie poprawiło się. Zamiast tkwić na parkingu, poszłam trochę do amfiteatru, wysłuchałam Megamixu, nawet nieźle to wyszło. Na set PvD wróciłam jedynie na końcówkę. Dobrze zrobiłam, bo jako ostatni kawałek poleciało Home w Club Mixie, cudny klasyk. To się chwali i dlatego za seta dam 1/10. W sumie dość śmiesznie wyszło, bo na większości seta nie byłam, a zdjęcie z Paulem to sobie zrobiłam. Jak to się stało? Już opisuję. Nagle zauważyłam, że w jednym miejscu pod barierką wszyscy zaczynają się cisnąć, ‘co się dzieje?’ – myślę sobie i też się pcham zobaczyc o co kaman. Okazało się, że PvD zszedł pod barierkę, próbowałam się tam dopchać, ale nie dałam rady, taka była rzeźnia, więc spróbowałam podstępem. Wywnioskowałam, że Paul będzie szedł wzdłuż barierki, dlatego poszłam na prawie sam jej koniec, gdzie właściwie nie było ścisku, wsunęłam się pomiędzy dwóch ludzi i cierpliwie czekałam. Jako że spryt musi zostać nagrodzony, Paul van Dyk podszedł, podbiłam, czy mogę zrobić sobie z nim zdjęcie, włączyłam funkcję aparatu w Spodzie i heja. Zdjęcie wyszło w okropnej jakości, PvD jest cały czerwony a ja niebieska, będę mogła je wstawić gdziekolwiek dopiero wtedy, kiedy koleżanka graficzna zrobi z tym porządek. Ale ważne, że w ogóle jest, miło pstryknąć sobie fotkę z legendą Trance - nawet jeśli teraz poszedł w strone trouse i electro, w Trance zrobił co trzeba i nikt mu tego nie ujmie. Za to chyba zszokowały go moje włosy, bo wziął i mi je tak przetrzepał ręką, z czego później strasznie się śmiałam. Jednak turkusowe kudły sięgające za tyłek robią wrażenie.
W międzyczasie na scenę weszli Rank 1. Szczerze, spodziewałam się kolejnego trałsowego seta, jakie serwowali ostatnio. Totalnie mnie zaskoczyli, oczywiście pozytywnie: polecieli klasykami. Wiadomo, melodie były trochę zniekształcone (ach, te eventowe nagłośnienia), ale naprawde przyjemnie się słuchało i tańczyło. Zagrali m.in. swoją nową produkcję Witness, ze starszych Syfom i mega klasyk Airwave. Apropo, rozwalił mnie jeden koleś, zalany w trupa, jak poleciało Airwave to tak się biedaczek podjadał, że do końca imprezy, nawet gdy grał zupełnie kto inny, darł się na cały regulator ‘Airwave!’. Z niektórych ludzi na Sunrise naprawdę boki szło zrywać ze śmiechu. Set Rank 1 dostaje ode mnie 8/10. Jedno mi się nie podobało, mianowicie zeszli bodajże 15 minut przed czasem, w pewnym momencie odłożyli słuchawki i się ulotnili, a wszyscy ‘wtf?’.
Po przedwczesnym końcu Rank 1, puszczono 2 razy intro i za konsoletą stanął Giuseppe Ottaviani. Zagrał naprawdę porządnie. W końcu dane mi było usłyszeć trochę upliftu, czego na Sunrise zdecydowanie brakuje. Grał już o takiej godzinie, kiedy dużo ludzi zaczęło się rozchodzić, bo wymiękali. Sama byłam już trochę zmęczona, mimo że wcześniej wypiłam burna. Jak to powiedział do mnie jeden koleś, który bawił się koło mnie z paczką: ‘ciało już mówi dość, ale dusza dalej chce’. Dokładnie tak czułam, a że był Sunrise, co przecież nie zdarza się codziennie, to posłuchałam duszy. Ci co zostali, ledwo się ruszali, bardziej improwizowali niż tańczyli, tylko towarzystwo pod barierką było jeszcze rozochocone. W każdym razie podczas tego powolnego, ledwo zauważalnego w małych odstępach czasu wyludniania w trakcie setu GO, jedna osoba na pewno się nie oszczędzała. Zwłaszcza, jak poleciało Ride The Wale i Acrobaleno. Fioła dostałam wtedy kompletnego. Nogi mnie bolały jak cholera, ale skakałam, jakbym była w pełni sił. Ottaviani grał dość fajnie, z transmisji pewnie słuchałoby się tego średnio, ale na evencie jednak jest trochę inaczej. On robi tak, że gra główny motyw nuty, a potem coś w stylu techowego przejścia. Od czasu do czasu wplata normalne uplifty. Przynajmniej zagrał Trance, a nie jakieś międzygatunkowe mieszanki. Jak sobię przypomnę dawanie czadu na Acrobaleno, to mi się robi ciepło na sercu. Setowi daję 9/10, idealnie się wpasował w Sunrise’owe szaleństwo, zwłaszcza że w jego trakcie stopniowo robiło się jasno.
Po secie GO się zmyłam, nie leciało nic ciekawego, ostatnie sety były tak na wygaśnięcie, poza tym ledwo mogłam ustać na nogach po 12 godzinach tańca. Z pierwszego dnia SF zapamiętałam jeszcze jeden moment. Wracałam do kwatery przez park, dochodziłam już do ośrodka i wtedy zauważyłam wschodzące słońce (jeszcze na evencie nadchodzący dzień wydawał się wstawac pochmurny). Właśnie wtedy poczułam w sercu niezbitą pewność, że jestem właśnie na Sunrise Festival. Jak to konsekwentnie powtarzałam przez całe 10 dni: ‘dla takich chwil się żyje’.
After Party
Teraz parę słów o osławionym After Party na plaży. W tym roku zostało zorganizowane wcześniej, bo w niedziele po pierwszym dniu eventowym. Niestety miałam małą obsuwę w czasie, jeśli chodzi o dotarcie na miejsce. Planowałam być tam o 13-14, jednakże o 13 dopiero wstałam. Na afterku pojawiłam się o 15 – szkoda, jednak pod sam koniec stwierdziłam, że zabrakło mi tej godzinki, bo impreza skończyła się akurat wtedy, gdy na całego zaczęłam się wczuwać w klimat. Właśnie, ten klimat After z ludźmi bawiącymi się na plaży – coś niesamowitego i niepowtarzalnego, nigdzie indziej tego nie znajdziecie. Stanowisko DJ’skie ustawione było na molo, leciały różne hałsy, niby nie moje klimaty, ale na taką imprezę idealne. Świetnie się gibało, mam z tego fajne wspomnienia. Jednak przy okazji opisywaniu klimatu nie mogę pominąć czegoś, co zdecydowanie go psuło. Tradycyjnie oprócz normalnych ludzi, którzy przyszli się pobawić i potańczyć, na kołobrzeską plażę trafiło mnóstwo plebsu nie potrafiącego się zachować. Może i się powtarzam po raz enty, ale takie coś będę krytykować od początku do końca. Przecież to aż przykro patrzeć: zachlane lub zaćpane do nieprzytomności osobniki ledwo trzymające się na nogach, a czasem wręcz leżące bez życia na piasku wśród pustych butelek po piwie i wódce i ich równie nawalone sprzedajne dziewuchy. Ktoś powie, że za mocne słowa, ale lżejszych użyć się nie da, żeby to opisać. Takie coś istnieje, często ma miejsce na imprezach klubowych, nie ma sensu tego ukrywać, a wręcz przeciwnie – trzeba mówić otwarcie i z tym walczyć. Do klimatu After Party (bądź jego niszczenia) przyczynia się każdy. Na szczęście było tam też sporo normalnych ludzi, dzięki którym mogłam z odrazą odwrócić wzrok od plebsu i dobrze się bawić. Jeszcze jedno muszę skrytykować, mianowicie śmietnik na plaży. Kosze na smieci stały co jakiś czas w dość niewielkich odstępach, mimo to ludzie wywalali butelki po napojach i papierki po żywności prosto na piasek. I tańcz tu potem na takim wysypisku. Jeśli śmietnik nawet był przepełniony – śmieci można było ułożyć obok niego, a nie rozwalać po całej plaży. Tyle, więcej nie mam się do czego przyczepić. Więcej nie mam za bardzo co opisywać, po prostu trzeba było tam być, żeby wyczuć ten klimat i niewidzialną więź łączącą nawet obcych sobie ludzi.
Day 2
Był to najsłabszy ze wszystkich 3 dni pod względem muzycznym, ale i tak cudowny. Standardowo wyszykowałam się jak trzeba (bluzka w panterkę, czarne leginsy, włosy uczesane na głowie w 2 dobierańce i z tyłu związane w kitkę – nie wykluczone, że ktoś z czytelników mnie widział i nawet nie wiedział, że to ja). Szczęśliwa, że po tygodniu oczekiwania znowu zaczyna się to, po co tu przyjechałam, przemaszerowałam przez park do amfiteatru. Ach, to drżenie serca, kiedy znalazłam się na miejscu i znów ujrzałam tą scenę.
Pierwszego setu nawet nie opisuję, bo nie ma po co, taki był beznadziejny. Drugi set na parkingu zagrał @lex, widać że w Polsce ma niezłą propagandę, bo pod barierką tańczyła grupa ludzi w koszulkach z jego pseudo. @lex przez większośc czasu walił samym electro, dopiero pod koniec zapodał trochę kawałków, które można podpiąć pod Trance. Wielki plus za Tritonal & Kaeno – Azuca, ta nuta jest tak pozytywna, wesoła i niesie ze sobą takie pokłady radości, że ilekroć ją słyszę, na mojej twarzy pojawia się uśmiech od ucha do ucha. Idealnie nadaje się na Sunrise. Zagrał jeszcze Suddenly Sumer, niestety w remixie Heatbeat, czyli jednym słowem profanację tej jakże uroczej piosenki. Całościowo set oceniam na 3/10, bo jak na rozgrzewkę było znośnie, dało się trochę poskakać.
Po Polaku wszedł Wesz Devall, zagrał tak, jak się spodziewałam, czyli electro pierdziawki w stylu W&W. Stałam tam do czasu, gdy zagrał znienawidzone przeze mnie The Box – wtedy szlag mnie trafił i poszłam do amfi na Bingo Players. Na Wezza wróciłam pod koniec, akurat trafiłam, że zagrał Kill Of The Year, na które liczyłam podczas jego występu. Mega energiczny kawałek, dobrze się skakało do tego, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że po kilku godzinach crapów wreszcie poleciało cos normalnego. Setowi dam jakieś 2/10, troche podwyższyłam ocenę, dlatego że nie wiem, co leciało, jak mnie nie było – ktoś zarzucił informację, że Aeon Of Revenge.
Następnie miał miejsce drugi najlepszy set tego dnia, w wykonaniu Allure (dla niezorientowanych – to już nie Tiesto!). Ciekawa byłam tego występu, bo nie wiedziałam, czego się spodziewać, no i teraz z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że nawet dobrze, że koleś przejął schedę po Tiesto. Fakt, za konsoletą trochę odstawiał popisówę, jarał szluga za szlugiem, takie coś trochę mnie wkurza, ale kontakt z publicznością łapał w miarę dobry, no i przede wszystkim fajnie grał. Owszem, cisnął trochę trouse i electro, w końcu to znajomek Tiesto, ale w porównaniu z innymi setami były to śladowe ilości. Za to oszalałam, gdy zapodał przecudowne Show Me The Way – mój numer 3 zeszłego roku. Darłam się na całego, a kiedy weszła główna melodia, po prostu wpadłam w euforię. Liczyło się tylko tu i teraz. Oprócz tego cudeńka zagrał jeszcze Silence (W&W vs. Jonas Stenberg Remix) – średnie odświeżenie, ale ważne, że w ogóle był klasyk; W&W – Moscow – nie jestem przekonana do tego kawałka, ale główny motyw brzmi fajnie na evencie; oraz kilka innych kawałków, które teraz wyleciały mi z głowy. Set oceniam na mocne 8/10, nie tylko ze względu na walory muzyczne, ale też dlatego, że świetnie mi się do niego bawiło. Przy okazji się pochwalę – później strzeliłam sobie fotkę z Allure. Co swoją drogą nie było trudne, bo gość latał luzem po całym evencie tej i następnej nocy.
Potem nadeszła kolej na ‘gwiazdę dnia’, czyli Dash Berlin. Wiadomo, człowiek budzący chyba największe kontrowersje na scenie Trance. Pod jego względem nie jestem ani na tak, ani na nie, nie hejtuję go zbytnio, ale też nie pochwalam nie wiadomo jak. Są lepsi, ale też i gorsi. Trzeba przyznać, niektóre kawałki są naprawde udane, a ich teksty zna większość Trance’owej społeczności – co pięknie było widać podczas tego setu, kiedy wielokrotnie wszyscy podnosili ręce do góry i śpiewali na całego. Takie chwile są przepiękne, aż się łezka w oku kręci, jak widzę tyle ludzi zjednoczonych dzięki jednemu utworowi. Fakt, tłum zebrał się ogromny, nie spodziewałam się aż takiego tłoku na Dachu. Stałam dość blisko sceny i chwilami brakowało mi powietrza. Wbrew moim przewidywaniom Dash pograł dobrze, naprawdę świetnie się słuchało, bawiło, a nawet kilka razy odleciałam. Oszczędził polskiej publice electro crapów, za to zasypał nas dashupami, które live na evencie wcale tak nie wkurzają, jak podczas słuchania transmisji. Z tego seta najbardziej zapadł mi w pamięć moment, kiedy poleciało Man On The Skyfire i w breaku wszyscy śpiewali na cały głos. Naprawdę wzruszająca chwila, tak jak mówiłam wcześniej, aż łzy w oczach stają, mam z tego nagrany filmik. Uwielbiam to na eventach – wspólne śpiewanie ogólnie znanych nut. Czasem jeszcze DJ specjalnie na kilka sekund przycisza dźwięk. Oprócz tego Dash Berlin zagrał jeszcze: Waiting w jakimś dashupie, Till The Sky Falls Down (w oryginale!), Silence In Your Heart z nowego albumu #musicislife (dopiero niedawno przekonałam się do tego kawałka), Not Giving Up On Love Armina w swoim remixie, Better Half Of Me w jakimś remixie bądź dashupie (wszyscy na to narzekają, a ja to lubię), a na samym końcu Disarm Yourself vs. Sun & Moon. Także jeśli idzie o muzykę było naprawdę ładnie. Za to sam Dash odstawiał straszną popisówę, rzucał koszulkami (to jeszcze rozumiem, bo DJ’e często gęsto tak robią, zresztą fajnie tak sobie złapać jedną, niestety mi się to jeszcze nie udało na żadnym evencie), a nawet butelkami z wodą mineralną – seryjnie, kupił 2 zgrzewki mineralki i rzucał tym do ludzi. To już była ostra przesada. Zwłaszcza dobił mnie tekst jednej dziewczyny, która złapała jedną z butelek i potem nawijała podekscytowana do koleżanki: ‘tej butelki dotykał SAM DASH BERLIN’. Po prostu nie mogłam, to niby kim ten koleś jest, jakimś wysłannikiem niebios, że trzeba czcić każdą rzecz, której dotyka? I może jeszcze całować ziemię, po której stąpa? Hahaha. Normalny człowiek, któremu czasem zdarza się zagrać ładną muzę. Nie myślałam, że Dash ma aż takich psychofanów. Jeśli chodzi o set, oceniam go na 7,5/10, naprawdę nie było źle.
Następny w timetable był Gareth Emery. Wiedziałam, że za wiele się po tym secie spodziewać nie mogę. Zostałam z ciekawości zobaczyć jak zacznie – gównianym The Saga – i jego set zdecydowałam poświęcic na odpoczynek. Kupiłam sobie burna i usiadłam na ławkach. Tam też było słychać muzykę, niestety. Jak poleciało to cholerne defjużyn – już jestem tak przewrażliwiona na punkcie tego czegoś, że rozpoznałam to od samego wstępu – to nie wyrobiłam i zmyłam się do amfiteatru. Tam akurat grał Chuckie, zapuścił seta w swoim rodzaju, nawalało jak trzeba, czasem, aż za mocno jak na mój delikatny gust. W większości grał komercyjne kawałki w ostro klubowych wersjach. Nie będę zbyt długo opisywać tego seta ani żadnego innego z amfi, ponieważ, przyznam szczerze, nie znam się zbytnio na tych rodzajach muzyki klubowej. Po Chuckie’m wszedł Sander van Doorn (ten to już tak się stoczył że dają go na scenie house). Na początku zagrał Chasin’, potem zaczął czymś nawalać, więc wyszłam stamtąd i poleciałam na końcówkę Emeryta.
Zanim przejde do dalszych setów, musze opisać klimat, jaki panował na scenie amfiteatr. Oczywiście najpierw trzeba pominąć setki nalanych żuli i ich dziwek. Kiedy już się ich wykasuje z umysłu, można zwrócić uwagę na resztę ludzi tańczących na ławkach, wczuwających się w muzykę i po prostu dobrze się bawiących. Najbardziej w amfiteatrze podobało mi się właśnie tańczenie na ławkach. Na żadnej innej imprezie tego nie ma, jest to charakterystyczne dla Sunrise. Sama też troche powybijałam na ławkach, trzeba było wykorzystac okazję. Do tego ta scena udekorowana na kosmiczną modłę… masakra. Tego się nie da opisac i przedstawić osobie, która tam nie była.
Opuściłam to świetnie zaaranżowane miejsce z muzyka w większości niestety nie w moich klimatach, dosłuchałam końcówkę Emeryta, akurat ładnie pograł. Poleciało Sanctuary (Daniel Kandi Remix) i moje ukochane Concrete Angel. Cudnie się do tego skakało i śpiewało. Seta nie oceniam, bo wyznaję zasadę, że aby coś ocenić, trzeba to usłyszeć w całości albo przynajmniej w większości.
Następny zagrał Mat Zo, cały set pełen badziewia, nie dającego się podpiąc do niczego. Tyle dobrze, że zagrał Arty & Mat Zo – Mozart, jedyna dająca się wysłuchać produkcja w całym secie. Występowi daję 0,5/10. Nawet nie mam się co więcej rozpisywać.
Po Zo weszli Stoneface & Terminal i swoim występem totalnie mnie zaskoczyli. Nie przepadam za ich nowymi produkcjami, wciskają jakieś electro i dubstepy gdzie się da. Jeśli idzie o produkcję to się stoczyli, ale kiedy spojrzeć na didżejowanie… no kurczę, set dnia na Sunrise. Nawet to, że zagrali Here Cymes The Sun, Leasing Earth i Beat By Beat (S&T Remix) – ich nowe kawałki, których nie znoszę – nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie, całkiem fajnie mi się tańczyło, bo najgorsze momenty zostały zniekształcone przez nagłośnienie i nie było ich słychać. Ogromny plus za to, że zapodali Vada – Fire In The Sky (Stoneface & Terminal Remix), którym zasłuchiwałam się swego czasu zaraz po relku. Drugi plus za Night The Fire w ich remixie. Ponadto grali mnóstwo ciekawych utworów, których z tytułu nie podam (z tracklistowaniem było ciężko przez typowe dla eventów zniekształcające nagłośnienie), przewinęło się nawet trochę upliftu i ponoć ich nowa produkcja (tak powiedzieli później). Muzycznie zwróciłam uwagę na set raczej w całości niż na pojedyncze utwory – wszystko idealnie ze sobą współgrało i dawało niesamowity efekt. Szalałam i tańczyłam bez wytchnienia od początku do końca. Jednak co mnie najbardziej uderzyło, to ich zachowanie za konsoletą i świetny kontakt z publicznością. Grali z naturalnym uśmiechem na ustach, nie ze sztucznym grymasem przytwierdzonym do twarzy, jak niektórzy. Ta naturalnośc i to, że cieszą się z tego, że grają, aż biła po oczach. Nie odstawiali popisówy jak np. Dash ani nie odbębnili swojego skupieni wyłącznie na pokrętłach konsolety. Takich DJ’ów po prostu chce się słuchać i na nich patrzeć. Może trochę przesadzam z tymi zachwytami, ale obecnośc na tym występie to naprawdę była czysta przyjemność. Mieli kontakt z publicznością do tego stopnia, że ktos napisał na kartce tytuł utworu i pokazał im, a jeden z nich pokiwał głową i chyba to zagrali, choć głowy nie dam, bo nie wiem, co było napisane na tej kartce, ale wydaje mi się że tak. W pewnym momencie jeden z nich stanął na konsolecie, co zawsze mnie rozwala. Ogólnie set dostaje ode mnie mocne 9/10, byłam pod wrażeniem. Potem poszłam z kolegą pod bramkę, którą wychodzą DJ’e (dobrze zawczasu dostać cynk do takich miejsc) i tam spotkaliśmy Stoneface & Terminal. Powtórzę jeszcze raz, mega pozytywni ludzie. Nie gwiazdorzą, nie zadzierają nosa. Normalne osoby, tyle że grają fajną muzę. W ten sposób traktuję wszystkich DJ’ów. Z S&T zrobiłam sobie zdjęcie, bo jakże by inaczej. Chyba powoli powinnam zakładać kolekcje fotek z DJ’ami, haha. Rozwalili mnie, kiedy poprosiłam kolegę, żeby zrobił drugie zdjęcie (na wszelki wypadek, gdyby pierwsze nie wyszło), a jeden z nich próbował to powtórzyć. Myślałam, że padnę. Ogólnie mam świetne wspomnienia z ich setu i ze spotkania przed bramką. Napomknę jeszcze, że zanim oni wyszli, natknęłam się na Allure (o co, jak już wspomniałam wcześniej, nie było trudno) i właśnie wtedy strzeliłam sobie z nim fotkę.
Ostatni piątkowy set, czyli Adam Kancerski. Poszłam na niego, bo miałam nadzieję, że usłyszę genialne It Takes Time i trochę upliftu w tym stylu. Niestety, kolejny utalentowany Polak zszedł na zła drogę. Poszedł za Nitrousem do Anjuny i się ‘zandżunił’. Naprawdę szkoda, bo ma talent do upliftu. Set zagrał taki sobie, dużo ‘hiciorów’ Anjuny. Zapodał In And Out Of Phase, ale oczywiście musiał w remixie Norin & Dziad, jakby nie było klimatycznego oryginału. Tyle dobrego, że zakończył You Got To Go (Kyau & Albert Remix), ten kawałek akurat lubię. Całościowo oceniam na 3/10, mimo wszystko dośc fajnie mi się skakało. Na wygaszenie i koniec imprezy ujdzie. Ale powtarzam, szkoda chłopaka, jak słyszę break w It Takes Time to łzy mi w oczach stają, a teraz podpiął się pod Nitrousa i razem wydają w Anjunie gówno za gównem. Co się z tymi polskimi DJ’ami dzieje, nie pojmuję.
Po zakończeniu imprezy zmyłam się do kwatery na obolałych nogach, ledwo dolazłam przez ten park. Droga na ogół wydawała się krótka, ale uwierzcie, po całonocnym imprezowaniu ciągnęła się w nieskończoność. A następnego dnia czekała mnie poprawka i to nie byle jaka.
Day 3
Nadeszła pora na opisanie dnia trzeciego i najważniejszego. Mówcie co chcecie, ale strasznie cieszyłam się na to, że zobaczę występ Armina na żywo po raz pierwszy. To było takie moje małe marzenie, odkąd zaczęłam słuchać Trance. Ale wszystko po kolei.
Przygotowanie się do Sunrise było jedną wielka tragedią. Powietrze było gorące, parne i duszne. Upał strasznie dawał się we znaki. Na miejsce dotarłam dopiero po 17:30. W końcu mogłam zaprezentować się w koszulce z ‘A State Of Trance’, do której dokompletowałam białą spódniczkę i adidasy w tym samym kolorze, włosy rozpuściłam, ale podczas imprezy często gęsto związywałam, bo najważniejszy jest nie wygląd, a dobra zabawa przy magicznej muzyce. Po przyjściu na teren Sunrise ustawiłam się na scenie parking, po jakimś czasie dołączyła do mnie koleżanka (Angelika). Także jakby komuś podczas trzeciego dnia przewinęły się dwie dziewczyny w koszulkach z ASOT-a, jedna w czarnej, druga w białej, to pewnie byłyśmy my.
Pierwszego seta z tego dnia nawet nie oceniam, bo nie ma po co. Drugi wszedł Skytech. Zaskoczył mnie negatywnie, przez większość seta zapodawał takie crapy, że wiałam stamtąd gdzie pieprz rośnie. Debox, defjużyn i jeszcze Channel 4 od Frosta. Totalnie się zawiodłam. Wszystkie możliwe najgorsze kawałki tego roku poleciały, zabrakło jeszcze Desami Emeryta i piszczącego In Your Mars w remixie Frosta. Dopiero pod sam koniec się poprawił. Zagrał przecudne Comet, Nitra – Dark Harbour, oraz kilka innych kawałków, które zwykle można usłyszeć na GDJB. Melodie znane, ale standardowo tytuły wyleciały mi z głowy. What’s Wrong chyba też się przewinęło. Szkoda, że zaczął grać lepiej akurat w takim momencie, kiedy już spisałam set na straty, siedziałam z koleżanką na ławkach i szamałyśmy zapiekanki. Dopiero, gdy skończyłam, mogłam iść potańczyć pod koniec. Set oceniam na 2/10, nie zrobił na mnie dobrego wrażenia.
Kolejny występ to następny Polak, Fafaq. Rozpoczął Opus Magnum, a jakże by inaczej. W końcu to on jest odpowiedzialny za stworzenie tego energicznego i całkiem ładnego hymnu Sunrise 2012. Dalej grał takie pomieszanie progressive house z electro house, ale… podobało mi się jak nie wiem co. Czułam się, jakbym Hardwella słyszała. Akurat jego uwielbiam, więc jak Fafaq zaczął dawać w podobnych klimatach, bawiłam się jak oszalała. Jedyne, czego mi trochę brakowało, to swego czasu ubóstwiane przeze mnie Carimucho, najlepsza produkcja od Fafaqa eter, ale nie robiłam sobie nadzie, że to poleci. Set dostaje ode mnie mocne 7/10, naprawdę świetnie się go słuchało i do niego tańczyło. Wielki ukłon w stronę Fafaqa za ten ‘hardwellowaty’ set.
Potem, że tak to określę, nastąpiła długa przerwa na scenie parking. Najpierw grał Jochen Miller, następny mistrz crapów z pogranicza, a po nim pewien osobnik, którego skrzętnie zamazałam w swoim timetable i nawet nie chce mi się o nim wspominać. W tym czasie wraz z koleżanką zrobiłyśmy sobie przerwę. Wpadłyśmy do amfiteatru, posłuchałam trochę, jak grał Wally Lopez. House dla typowych fanów tego gatunku EDM. Po nim wszedł Jordy Dazz i zaczął nawalać, poprawcie mnie jeśli się mylę, tech house, przynajmniej tak mi to brzmiało. Akurat tech house moje uszy nie wytrzymują, więc się stamtąd zmyłam. Trochę posiedziałyśmy na ławkach pod parasolami, pogadałyśmy. Komuś może wydawać się to nudne – otóż nic bardziej mylnego. Jasne, jak plebs ochleje się piwska i wywija na ‘densflorze’ do byle gówna… a gdzieś tak między północą a 1:00 ochroniarze wynosza go zalanego w trupa za bramę (to nie jest wyssane z palca, kilka takich przypadków się zdarzyło). Mnie takie coś nie jara i nie potrafię tańczyć do byle czego. Wolę z kimś porozmawiać o fajnej muzyce. Powtórzę jeszcze raz: DJ’e nie staczaliby się, gdyby bezmózgi tłum nie leciał na wszystko, co oni zagrają. Którykolwiek wyskoczy z dajmy na to takim The Box (nie dośc, że crap to jeszcze najbardziej ograny w tym sezonie), widzi, że ludzie szaleją, to gra to na kolejnym evencie, i na następnym… a inni idą w jego ślady bo widzą, że to się przyjmuje. Tyle jest na różnych forach wielkich narzekadeł, które tak łakną prawdziwego Trance… A jak przychodzi co do czego, to prześcigają się w skakaniu jak najwyżej do byle ‘pstryk pstryk wiertu wiertu’. A nawet ci, co nie cierpią shitu, to idą za ogółem, bo ‘głupio tak stać jak cielaki’. Nosz kurde, to już, za przeproszeniem, stójcie jak te cielaki, przynajmniej DJ’e będą widzieć, że byle chłam się nie podoba i może da im to do myślenia. Oni grają coraz gorzej za ‘namową’ publiki, nie dzieje się to samo z siebie. Ja, kiedy ktokolwiek zapuścił utwór, którego nie znoszę, twardo stałam w miejscu i jeszcze się krzywiłam. Nie toleruję gówna i tyle. A można ładnie zagrać? Można, co udowodniło kilku DJ’ów na Sunrise.
O północy wpadłyśmy znów do amfiteatru, tym razem na Chrisa Lake’a. Źle nie zagrał, typowo dla tej sceny, wielki plus się należy za Sundown. Wyszłyśmy stamtąd kilka minut wcześniej, żeby przypuścić atak na parking i dopchać się na Armina pod barierkę. Niestety, to równało się z usłyszeniem końcówki seta tego… , ale czego się nie robi dla zobaczenia Armina live po raz pierwszy. Tak, owszem, byłam podekscytowana, pewnie niektórzy mnie za to wyśmieją, ale – Trance’owcy, przypomnijcie sobie swój pierwszy raz, kiedy szliście na występ AvB (ci co byli). Trance to muzyka oparta na emocjach i nie widzę w tym nic złego.
Żałosna karykatura człowieka skończyła swoje wypociny za konsoletą, wyczekiwany przeze mnie moment był coraz bliżej i bliżej, aż w końcu… nadszedł. Udało mi się dopchać praktycznie pod samą barierkę, stałam w drugim rzędzie, centralnie naprzeciw stanowiska DJ’a. Ścisk był niesamowity, ludzie stali praktycznie jeden na drugim. Zrobiło się ciemno. Tłum zaczął krzyczeć ‘Armin, Armin!’ , do czego wraz z Angeliką ochoczo się dołączyłyśmy. Weszło intro Sunrise, publika dosłownie oszalała. Przyznam szczerze, że sama darłam mordę jak ostatnia idiotka. Nie wiem, czy to była wina organizatorów, Armina, czy celowo zamierzony efekt, ale rozpoczął występ dopiero za drugim razem, tzn. zagrali intro, wszyscy w pisk, a tu Armina nie ma. Ludzie zaczęli się zastanawiać WAF, poleciało tak jakby drugie intro, tylko że krótsze i trochę inne ii… zaczęło się. Początek występu Armina mam nagrany, ale nie zaszkodzi mi go opisać. Światła przygasły i z oddali zaczął dobiegac do moich uszu bit, jakby się przybliżając. Na ścianie za DJ’em pokazało się odliczanie i przy bodajże numerze 32 wyskoczył Armin – wcześniej musiał kucać schowany za konsoletą. Rozpoczął badziewnym, crapowatym We Are Here To Make Some Noise w remixie Mason & Dragon, ale nie mam mu tego za złe, ponieważ jeden moment mnie rozwalił: on chyba specjalnie przerobił ten kawałek do seta, w każdym razie, jak jest ten taki skomputeryzowany wokal, to poleciało tak: ‘Sunrise! We are here to make some noise!’. Świetnie to widać i słychać pod koniec mojego filmiku. Ogólnie początkowa częśc setu Armina – kiepsko. Zagrał oba najgorsze chłamy tego roku, nie mógł się obyć bez boxów i fjużynów. Mnie oczywiście szlag trafił, ale bezmózgi tłum szalał, łyknąwszy wszystko, co ‘bóg Armin’ zapoda. Ja już dawno powiedziałam, że nie ide na takie coś, nawet jakby za konsoletą stanął papież i zagrał defjużyn, to bym go skrytykowała (nie wiem czemu akurat papież, tak mi przyszło do głowy, równie dobrze mogłaby to być królowa Anglii). Z badziewia zagrał jeszcze Żywidytłę w remixie Faila, jakby nie istniał dużo lepszy oryginał albo remix Protoculture. Tylko do tego mogę się przyczepić, teraz przechodzimy do ochów i achów. Usłyszałam naprawdę wiele kawałków, których do tej pory nie słyszałam live i chciałam poczuć, jak to jest. Początek zawierał takie uwielbiane przeze mnie utwory jak Invasion czy Fortuna. Oba kawałki mega energiczne, aż rozsadzają od środka. Skakanie na evencie do Invasion czy Fortuny – niezapomniane przeżycie. Ciężko mi opisać to, co wtedy czułam. Spełniało się jedno moje małe marzenie za drugim. Armin zapodał również 2 swoje nowe kawałki, jeszcze nie wydane, które na razie gra tylko na eventach: nadchodząca Gaia (wydaje się dużo lepsza od ‘wideł’) i najnowsza produkcja z Aną Criado. Obie premiery cudne. Btw, zagrał także Suddenly Summer w oryginale i chwała mu za to, że nie w remixie. Kolejny piękny moment – śpiewanie tekstu razem z wokalem Any, a potem szaleństwo do bitu. W międzyczasie przewinęło się jeszcze Man On The Skyfire – najbardziej ograny mashup tego roku, co nie zmienia faktu, że cudowny i break chwyta za serducho. Pamiętam, jak to weszło i ja taki szok, czy to mashup czy oryginał – bo jakby zagrał Skyfire w om to albo bym wystrzeliła w kosmos jak rakieta, albo zalałabym się łzami (breakdown), a najlepiej i jedno i drugie. Poleciał jeszcze Megalodon MaRLo i Amsterdam Orjana – ta anthemowa melodia niesamowicie brzmi na żywo. No i nadszedł czas na opisanie personalnie dla mojego serca najważniejszego momentu w tym secie. Kiedy Armin zapodał Aeon Of Revenge, wywaliło mnie na inny plan astralny. Na breaku ręcę w górę, łzy w oczach, a gdy wszedł bit… no naprawdę, inny świat otworzył przede mną swe wrota. Średnio wiedziałam, kim jestem i gdzie się znajduję, byłam tylko ja i Aeon Of Revenge, skakałam jak oszalała, czułam się wolna i chciałam, by to trwało wiecznie. Jednakże żaden utwór wiecznie lecieć nie może, więc przyszedł czas na inne nuty, również wywołujące emocje. Od Ravela poleciał jeszcze jego remix do Serenity, znów mało się nie popłakałam na środku Sunrise. Trzeci napływ łez do oczu nastąpił podczas Tuvan – ach, ten urywany wokalik… - to się nazywa czuć, że już się nie żyje, a jeszcze się nie umarło. W drugiej części seta Armin pocisnął mashupami: Fine Without You Montana, In & Out Of Raw Deal, Status Excessu D nie pamiętam z czym. Status był, widła była, Tuvan też, tylko mojej ukochanej Aishy zabrakło. Jakby to zagrał to bym odleciała i nie wróciła. Szkoda, że nigdy nie daje tego live. W drugiej połowie pograł również upliftami, za co przeogromny plus. Widać, że dostosował się do gustów Polaków. Zahaczył nawet o tech (upliftech), co mnie zszokowało. Jak weszło Stresstest O’Callaghana w John Askew Remix to dostałam fazy, skakałam tak, że mało mi nogi nie odpadły. Przed tym leciał jakis cudowny uplift, podchodził pod morela, ale nie zidentyfikowałam go. To chyba wszystko, jeśli chodzi o muzyczną zawartośc setu AvB. Na sam koniec zagrał This Night Between Us, ale to już słyszałam z oddali, gdyż wyszłyśmy z koleżanką czatować na Armina pod wyjściem dla DJ’ów. Zanim o tym, musze wspomnieć o paru pozamuzycznych aspektach tego występu. O ścisku pod barierką pisałam, ale to było normalne, tego się spodziewałam. Jako naczelna krytyczka ludzkich zachowań muszę wspomniec jeszcze o psychofaniźmie niektórych na punkcie Armina. Niestety, zetknęłam się z nim bezpośrednio, gdyż przez pierwszą część występu koło mnie stała jakaś pusta dziewucha i widac było, że ma coś nie tak z deklem. Stała? Pchała się, jakby od tego jej życie jej zależało i zachowywała się jak ostatnia idiotka. Sory, teksty w stylu ‘dajesz kochanie!’ wykrzyczane na całe gardło, to nie jest zbyt mądre. Jakaś skrajna psychofanka, w dodatku porządnie nachlana i naćpana, bo waliło od niej alkoholem i czymś jeszcze. Nie tylko ja zwróciłam na nią uwagę, chyba ze 3 osoby oprócz mnie się oburzały, ale do plastika nic nie docierało. Na szczęście w końcu się zmyła gdzieś na tyły i do końca miałam spokój. No dobra, zakłócony jednym przykrym epizodem, kiedy jakiś łysy grubas z papierochem w gębie zaczął się pchać na mnie i koleżankę, ale zaraz ostudziłyśmy jego zapały. Tak jak mówiłam, plebs jest wszędzie, nie da się go uniknąć.
Jeśli idzie o samego Armina, za konsoletą zachowywał się jak na każdym innym secie – we własnym, niepowtarzalnym stylu, robił te unikalne gesty, kontakt z publicznością miał dobry. Za to potem zrobił wszystkich w ch*ja. Specjalnie wyszłam wcześniej z koleżanką, żeby być pierwsza w kolejce pod bramką. Za nami ustawiło się sporo ludu, a Armin spier*olił tylnym wyjściem. Stałyśmy razem z innymi pod tym wejściem chyba pół godziny, przy okazji zapoznało się kilka osób. Rozczarowanie było ogromne. Choć w sumie nie dziwię się Arminowi, że nawiał tyłami, na jego miejscu sama też bym tak zrobiła w trosce o własne bezpieczeństwo, przecież jakby te wszystkie psychofanki w stylu tej spod barierki się na niego rzuciły, to mokra plama by z niego nie została. Set Armina oceniam na 9/10, musiałam odjąć 1 punkt za boxy, faile i fjużyny na początku.
Gdy stwierdziłam, że nie ma po co dłużej warować przed wyjściem dla DJ’ów, wróciłam na parking, gdzie właśnie grał Ashley Wallbridge. Nie byłam od początku jego seta, ale z oddali słyszałam, że rozpoczął od Zorzo, potem wplótł Mansion i jeszcze cos znanego. Kiedy już bawiłam się pod sceną, zapodał Mumbai Traffic, Bang The Drum (Omnia Remix) – mam z tego filmik, Big Sky bodajże w remixie Bena Golda – kiepskie odświeżenie ale plus za klasyk, super się do tego darło ryja, no i Concrete Aniel w remixie Johna O’Callaghana, za co największy plus, nawet mu podziękowałam potem pod bramką. Tak, na pocieszenie dorwałam Ashleya i strzeliłam sobie z nim fotkę. Set Wallbridge’a otrzymuje uczciwe 6,5/10.
Ostatni set trzeciego dnia, czyli ostatni całego Sunrise – Arnej. Również nie zdążyłam na sam początek, ponieważ robiłam sobie zdjęcie z Ashleyem, ale zaczął wprost genialnie, hymnem Sunrise 2009, fantastycznym Symfo. Następne weszło Sometimes The Come Back For More, które uwielbiam. Świetnie się do tego skakało. Dalej Arnej poleciał klasykami, pod koniec zagrał nawet Nalin & Kane – Beachball. Jak na ostatni set naprawdę było sporo ludzi i dobrze, ci co poszli, powinni żałować. Całościowo muzycznie występ Arneja oceniam na 7/10. Aż dziwne, że dali go jako ostatniego, serio dobrze sobie poradził. Tyle, że za konsoletą odstawiał popisówę, lecz w granicach możliwości. Rzucił 3 koszulki ze swoim logo, ponadto miał na scenie jakiegoś człowieka, który rzucał takie karteczki, z przodu z autografem, z tyłu z prośbą o głosowanie w DJ Magu (ja pier*olę…). Złapałam sobie jedną, będę miała na pamiątkę. Jedyne, co mi się nie podobało, to nadużywanie alkoholu za konsoletą. Najpierw dokończył piwo, później wlał w siebie jakiegoś czerwonego drinka. Śmiałam sięz niego, że na koniec seta zwali się ze sceny –od mieszania trunków różne rzeczy się dzieją. Cóż, trochę przymknęłam na to oko, wolałam delektować się muzyką.
W ten oto sposób dochodzimy do końca tej dziesięciodniowej (właściwie to czterodniowej) muzycznej podróży, jaką był Sunrise Festival 2012. Do teraz nie mogę uwierzyć, że tam byłam i przeżyłam to wszystko osobiście. Po Arneju zawinęłam się do ośrodka. Przed wejściem na Sunrise, na ulicy, ktoś włączył muzę z samochodu i klubowicze urządzili sobie samozwańcze afterparty. Niestety nie miałam już na to siły, nogi mnie tak bolały, że chodzić nie mogłam, nie wiem, jakim cudem dowlokłam się do kwatery. Tym razem nie witało mnie wschodzące słońce, dzień wstał pochmurny i deszczowy. Tak oto zakończył się sam ścisły Sunrise Festival. Do dziś chodze lekko otępiała, jedną połową siebie znajduję się tu, drugą tam. Prawdę mówili ludzie twierdzący, że z Sunrise człowiek nie wraca taki sam. Dla mnie były to zdecydowanie najlepsze dni tego roku i jestem niewiarygodnie szczęśliwa, że mogłam zawitać na tym najlepszym evencie w Polsce i osobiście doświadczyć wszystkiego, co tam się działo. Polecam SF wszystkim, którzy jeszcze nie byli, bo tym co byli, to chyba nie trzeba polecać.